Rzeczony i przyobiecany w słowie drukowanym wykład, jaki przyszło mi wygłosić, w przeważającej części z pamięci, a to, dlatego, by zmieścić się w wyznaczonym czasie, dziś przedstawiam w wersji papierowej, czyli spisanej podczas przygotowywania się do wystąpienia w Dniu Genealoga, w Archiwum Archidiecezjalnym w Poznaniu.Księże Dyrektorze, Panie Prezesie, Szanowni Państwo!Z ogromną przyjemnością, a zarazem zaszczytem przychodzi mi wystąpić przed Państwem. Potęgowany tremą przed tak znakomitym audytorium, pełnym znawców historii, z krwi i kości genealogów oraz znawców tematów około korzennych, czyli tych tyczących się dziejów poszczególnych rodów, a nie sklepów cynamonowych, chcę państwu opowiedzieć o pewnym miasteczku i o ludziach, którzy z niego w Polskę onegdaj wyruszyli.Pośród rodami, jakimi przychodzi zajmować się nam, są rody sławne, które w tysiącletnich dziejach państwa polskiego odegrały znaczącą rolę i których widome ślady możemy dziś dotykać. Ślady te rozsiane są po obszarze całego współczesnego nam kraju, również i w miasteczku pogranicza kujawsko-wielkopolskiego, jakim jest Strzelno. Jeden z nich, legendarny ród Łabędziów, którego przedstawicielami byli Włostowice, w osobie Piotra zwanego Duńczykiem, fundował w połowie XII w. klasztor sióstr od św. Norberta, a kolejni potomkowie wspaniały zespół budowli sakralnych, w postaci rotundy św. Krzyża, która później przyjęła patrocinę św. Prokopa oraz pyszną romańską bazylikę św. Trójcy, której wnętrze kryje kolekcję relikwii blisko tysiąca świętych oraz pyszny wystrój rzeźbiarski z tamtej epoki.
Gdyby nie nasze poszukiwanie genealogiczne, dociekliwość podczas szperania w przepastnych archiwach, o wielu naszych przodkach nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jakimi to on zacnymi byli ludźmi. Stąd, z Kujaw Nadgoplańskich, wywodzą się również inne niemniej znamienite rody, których przedstawicieli możemy zaliczyć do naszej Wielkopolskiej elity, a których korzenie wywodzą się z tej maleńkiej ziemi strzeleńskiej, mojej małej ojczyzny, a są to Mierosławscy z Mirosławic (z gen. Ludwikiem Mierosławskim na czele) i Markowscy z Markowic. Przedstawiciele tego ostatniego rodu skoligaceni byli z Opalińskimi, Leszczyńskimi, Tuczyńskimi i Wejhertami. Rodem, który równie znaczącą rolę odegrał w dziejach, już tej bardziej współczesnej Wielkopolski, był ród Kościelskich znad Gopła i jego odnoga z podstrzeleńskich Bożejewic. Stąd wyszła Helena z Kościelskich Potworowska, małżonka Gustawa, który, dla niej to, wystawił pyszny pałac w Gułtowach, a którego czerwony kur ostatnio dotknął. To jej wnuk, Adolf Bniński, mieszkając okresowo z babką w Bożejewicach, pobierał nauki w niedalekim gimnazjum inowrocławskim. W okresie międzywojnia był on wojewodą poznańskim, senatorem, kandydatem na prezydenta Najjaśniejszej RP, pierwszym prezesem w dziejach polskiej Akcji Katolickiej oraz w czasie okupacji przedstawicielem rządu londyńskiego na Wielkopolskę. Wówczas też blisko współpracował z czołową postacią wielkopolskiego podziemia, ks. Józefem Prądzyńskim, byłym wikariuszem strzeleńskim.
Dziś my strzelnianie dumni jesteśmy ze skromnego, ale jakże zacnego rodu Gądeckich, którego syn, Stanisław, zasiada na poznańskiej stolicy arcybiskupiej i u którego dziś gościmy. Swego czasu wspomniałem na stronach WTG „Gniazdo” o przodkach Jego Ekscelencji Arcybiskupa Stanisława, dziś chciałbym nieco dłużej zatrzymać się nad innym zacnym, strzeleńskim rodem, Rucińskimi.
Wielu ze współczesnych chciałoby wynieść ze swego nazwiska herbowe korzenie, nie zwracając uwagi na zaszczyt bycia potomkami zacnych włościan, rzemieślników, kupców czy szeroko pojętych sfer mieszczańskich. Oczywiście, że wielu z nas nobilituje szlacheckie pochodzenie, ale również wielu z nas obnosi się z dumą z włościańskimi, czy kupieckimi korzeniami.
Zajmując się rodem Rucińskich zauważyłem, że ich znakomitość wyniesiona została z włościańskich tradycji, które wzmocnione zostały rzeszą kupców i rzemieślników. Te z kolei wydały cały wachlarz inteligencji, pośród którą królowały i królują umysły ścisłe. Z tej krwi wywodził się znakomity przedwojenny burmistrz Strzelna, Stanisław Radomski oraz bohater wojenny inż. Edmund Ruciński.
W drzewie genealogicznym tegoż rodu znajdujemy 1112 osób. Ciekawym zdaje się być bakcyl genealogiczny, jaki dotknął mego przyjaciela Heliodora Rucińskiego, budowniczego tegoż drzewa. Może to dziwnie zabrzmi, ale ta pasja szukania korzeni wzięła się z ognia, który swego czasu dotknął kamienicę państwa Rucińskich. Spustoszenia, jakich dokonał czerwony kur były znaczne i nie tyle pożar poczynił je, co następstwa wynikłe z użycia środka gaśniczego, jakim była woda. W każdym bądź razie, kiedy przystąpiono do porządkowania pomieszczeń strychowych, natrafiono na przepastny kufer pełen pamiątek rodowych, w tym listów i wszelakiej dokumentacji i korespondencji urzędowej. Jeden z pakietów zawierał listy pisane w latach 1940-1942 przez inż. Edmunda Rucińskiego. Skierowane one były do jego najbliższych.
Listy te, po pewnym czasie trafiły w moje ręce z prośbą osoby przekazującej, by wyłuskać z nich najistotniejsze dane tyczących się Strzelna i lat okupacji. W wyniku analizy treści okazało się, że zawarte w nich dane są skarbnicą wiedzy genealogicznej o rodzie Rucińskich i spokrewnionych z nimi rodzinami. Mało tego, były one jednym z najbardziej autentycznych źródeł dokumentujących okupację hitlerowską w Strzelnie, Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu, Krakowie, Lwowie i innych miejscowościach, szczególnie leżących w obszarze GG, w których przebywał w czasie okupacji Edmund Ruciński i jego najbliżsi. Wówczas też, mając ogląd na niezmiernie bogate źródła historyczne, zaproponowałem by na ich bazie napisać opowiadanie, które skryłem pod roboczym tytułem: „Historia listami pisana, czyli Opowieść z lat wojny o Edmundzie Rucińskim”.
Po wielu rozmowach, z 93-letnią matką Heliodora, panią Teresą z Michalaków Rucińską, zgromadziłem tak wiele danych, że mogłem przystąpić do pisania rzeczonego opowiadania. Z pomocą przyszedł również prof. Alfred Konieczny z Wrocławia. Równolegle ze mną, przyjaciel począł kompletować materiał genealogiczny spływający z różnych zakątków kraju i świata, w tym z Kanady i Stanów Zjednoczonych.
Ale, by nie przynudzać przejdźmy do meritum mego wywodu. Otóż zaplanowałem sobie, że dzisiejszym bohaterem, będzie wspomniany przedstawiciel rodu Rucińskich, Edmund. Ale zanim to nastąpi, na początek, chcąc wprowadzić Państwa w nastrój minionych lat, co nieco, o samych Rucińskich z linii strzeleńskiej.
Założyciel tej linii, Adalbertus – Wojciech, do miasta sprowadził się z końcem XIX w. z Jeziorowa – Seedorf, jak w jego sztambuchu odnotowano, wsi położonej w powiecie szubińskim. Pomijam elementy genealogiczne, które możecie państwo znaleźć w prezentowanym dzisiaj, w prześwietnych salach Archiwum Archidiecezjalnego, graficznym drzewie genealogicznym rodu Rucińskich.
Był rok 1899, kiedy to Wojciech osiedlił się w Strzelnie i począł realizować się w zawodzie kupieckim. Swoje przedsiębiorstwo składające się z
handlu towarami kolonialnymi, fabryką likierów i destylacyją ulokował naprzeciwko zboru ewangelickiego. Kiedy przedsiębiorstwo ustabilizowało się poprosił o rękę Antoniny Bukalskiej, pochodzącej ze znamienitego, dawno temu osiadłego w Strzelnie, rodu. Państwo Rucińscy mieli ośmioro dzieci, a pośród nimi pierworodnego syna Edmunda, naszego bohatera.
Wraz z wianem, Antonina z Bukalskich, wniosła Wojciechowi markę firmową, która przyczyniła się do szybkiego pomnożenia majątku. Marką tą był znakomity likier zwany „Bukałówką”. W formie skróconej anegdoty, przekażę Państwu, że ową „Bukałówkę” po dzień dzisiejszy wytwarza na użytek rodziny i przyjaciół Heliodor, jednakże z nieprzestrzeganiem jednego zapisu starej receptury, którym jest czas leżakowania – 6 miesięcy, czyli dojrzewania szlachetnego trunku. No cóż, ale sława smaku napitku, powoduje, iż częste odwiedziny kiperów – w domyśle przyjaciół - próbujących odkryć głębię smaku, szybko czynią, iż zawartość flasz, przed upływem 6-ciu miesięcy znika.
Zapewne prawdziwy smak „Bukałówki” poznał Edmund Ruciński, który po studiach na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej i absolutorium, w 1937 r. przyjechał do domu rodzinnego, by tutaj świętować ukończenie studiów. A trzeba dodać, że był to trunek dla tzw. lepszej klienteli, natomiast dla okolicznych rolników była na składzie „Farmerówka”.
Po krótkich wakacjach Edmund powrócił do Warszawy i od 4 września 1937 r. zamieszkał przy ul. Senatorskiej 29 m. 27. Równocześnie rozpoczął pracę w Państwowych Zakładach Inżynierii w Warszawie (w byłym „Ursusie”).
Zdolności konstruktorskie, jakimi obdarzony był młody inżynier, spowodowały, iż w roku akademickim 1938-1939 inż. Edmund Ruciński został zaproszony do współpracy naukowej z Politechniką Warszawską. Został, w tymże ostatnim, przed wybuchem wojny, roku, starszym asystentem na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej, w Zakładzie Kotłów Parowych. Kierownikiem tegoż zakładu był prof. Bolesław Tołłoczko.
Z początkiem okupacji, cała produkcja, w jego macierzystych zakładach, została przez Niemców przestawiona na cele wojskowe. Stały się one jednocześnie filią wrocławskiego „Famo” -
Fahrzeug - und Motorenwerke G.m.b.H. i zwały się „Famo - Warschau” lub popularnie, jak je nazywał Edmund w listach do rodziny „Famo - Ursus”.
Późniejsze przeniesienie Edmunda do Wrocławia, do Famo - Werke, nie doprowadziło do zerwania kontaktów ze stolicą i znajomymi tu mieszkającymi. W swych listach, często informował najbliższych o sytuacji, jaka panowała w Warszawie i o strzelniakach, których tam spotykał. Miało to miejsce, szczególnie po służbowych wyjazdach do „Ursusa”, jak również po podróżach urlopowych na linii Wrocław - Poznań - Strzelno - Warszawa - Kraków - Wrocław.
Prowadząc ożywioną korespondencję z rodziną i znajomymi uzyskiwał tą drogą wiele informacji, które następnie przekazywał swoim najbliższym. Z listów dowiadywał się o wujostwie w Poznaniu, a przy okazji także o sytuacji panującej w mieście. 15 lutego 1941 r. Edmund pisał do matki:
Otrzymałem również list od wujostwa z Poznania. Tam znów przesiedlanie Polaków jest w całej pełni. Dotąd wszystkich z ulic: Staszica, Piotra Wawrzyniaka i Szamarzewskiego wysiedlili na końce miasta i to po dwie rodziny na izbę. To samo mają wkrótce zrobić z ulicami Kraszewskiego i Dąbrowskiej. Gorzej jak im ten kiosk zabiorą [mowa o wujostwie].
Mój adres Breslau 17 Frankfurterstrasse 117/119 Hotel Baudach, pisał 15 grudnia 1940 r. w liście do siostry Felicji.
Już niedługo będzie miesiąc jak przebywam w Wrocławiu. Zostałem, bowiem służbowo przeniesiony z naszej fabryki w Ursusie do głównych zakładów naszych obecnych właścicieli. Po drodze do nowego miejsca pracy wstąpiłem też na dzień do Strzelna gdzie rok już nie byłem. W naszym rodzinnym mieście byłem akurat w rocznicę naszego wysiedlenia. Szkoda, że nie zastałem i Ciebie. Bylibyśmy, choć raz wszyscy razem. Może uda się nam to uczynić podczas świąt. Przyjeżdżam do „domu”, jeśli to, co obecnie posiadamy można nazwać domem, najpóźniej w wigilię.
W późniejszym, bo przedostatnim zachowanym liście pisanym z Wrocławia, a datowanym 7 maja 1942 r. taki oto daje opis swego miejsca zamieszkania:
Mieszkam, bowiem na pewnego rodzaju przedmieściu. Frankfurtska ulica przypomina swem położeniem ulicę Dąbrowskiego w Poznaniu, też, bowiem prowadzi na lotnisko, a swym drugim końcem łączy się prawie w prostej linii z rynkiem.
Edmund do Wrocławia przybył 18 listopada 1940 r. wraz z ośmioma innymi specjalistami. Zamieszkali w dwuosobowych pokojach w hotelu „Baudach”, niedaleko fabryki Famo - Werke. Wysyłając dziewięcioosobową grupę polskich fachowców do Wrocławia dyrekcja warszawska przyobiecywała, iż z końcem lutego 1941 r. powrócą z powrotem na dawne stanowiska. Ale jak się później okazało, do Warszawy już nie mieli powrócić.
Z listów możemy jedynie domyślać się o skrywanej w wielkiej tajemnicy prawdziwej działalności inż. Edmunda Rucińskiego. Otóż poszukując jakichkolwiek dodatkowych informacji o inż. Rucińskim, które stałyby się uzupełnieniem treści zawartych w listach, przypomniało się, Heliodorowi, że swego czasu, na łamach regionalnej gazetki „Wieści ze Strzelna” ukazała się informacja o poszukiwaniu niejakiego Edmunda Rudzińskiego. Imię było bliskie rodzinie, ale to nazwisko nijak kojarzyło się z wujkiem. W międzyczasie trafia w jego ręce artykuł z periodyku „Odra” skreślony piórem Alfreda Konieczki, w którym autor wymienia nazwisko, Rucińskiego pośród członkami tajnej grupy oporu „Olimp”.
Po nitce do kłębka, trafiamy do prof. Koniecznego z Uniwersytetu Wrocławskiego, który onegdaj poszukiwał kogoś, kto znałby inż. Edmunda Rudzińskiego vel Rucińskiego. Do tego wszystkiego, co już wiedzieliśmy o naszym bohaterze Profesor dostarczył nam plik informacji o działalności grup oporu na terenie wojennego Wrocławia, w tym wrocławskiej Grupie Wywiadu Ofensywnego Komendy Głównej ZWZ-AK „Stragan”. Łączymy te wszystkie dane z jedynym listem obozowym, inż. Rucińskiego, przesłanym matce z Gross Rosen, tuż przed jego rozstrzelaniem i odkrywamy bohatera, któremu wrocławianie pomnik wystawili, a o którym pełnej wiedzy nie posiadali, zarówno wrocławianie, jak i my, strzelnianie. Tropem, który naprowadził nas na ostateczne rozwiązanie zagadki, kim był inż. Edmund Ruciński w czasie II wojny światowej, był jego numer obozowy „6546”.
Wiedza o udziale inż. Edmunda Rucińskiego w antyhitlerowskim ruchu oporu jest pełna znaków zapytania. Nie powinno to nas dziwić, gdyż cała jego konspiracyjna działalność, już w samej swej nazwie, owiana jest mgłą tajemnicy. Przecież nie tworzono wówczas dokumentacji o dokonaniach poszczególnych jej uczestników. Nadto, w zawierusze wojennej, przepadły akta włocławskiego gestapo i władz sądowych. Dopiero po kilku, a nawet po kilkudziesięciu latach, od zakończenia działań wojennych zaczęto opracowywać dzieje, początkowo szczątkowe, później nieco szersze, wrocławskiego ruchu oporu. Prym w tym względzie wiedzie prof. Alfred Konieczny, autor licznych publikacji o grupach oporu w wojennym Wrocławiu . Dopiero na ich podstawie udało się nieco rozwiać mgłę tajemnicy okrywającą działalność konspiracyjną inż. Rucińskiego.
Organizacjami konspiracyjnymi, do których należał inż. Ruciński były wrocławski „Olimp” oraz Wrocławska Grupa Wywiadu Ofensywnego Komendy Głównej ZWZ-AK „Stragan”. Wrocławski „Olimp” tworzyła nieformalna grupa Polaków przebywających we Wrocławiu, którzy trafili do tego miasta, jako robotnicy przymusowi i pracownicy oddelegowani z przedwojennych firm polskich wchłoniętych przez przemysł niemiecki.
W kręgu najbliższych współpracowników, jednego z członków kierownictwa „Olimpu”, Stanisława Grzesiewskiego, znajdował się, obok Rafała Twardzika, Władysława Wachowiaka, Hieronima Szady-Jęch, Teofila Marszałka, Romana Wydyrkowskiego i Feliksa Malinowskiego, inż. Edmund Ruciński . Dowodem na to jest znalezienie przez gestapo, w mieszkaniu Grzesiewskiego i Twardzika, partii materiałów wywiadowczych, w tym zwłaszcza informacje pochodzące właśnie od inż. Rucińskiego z FAMO-Werke, przygotowanych do przekazania na Górny Śląsk.
7 maja 1942 r. pisał do siostry Felicji, którą z braterską miłością w swych listach nazywał Felinką, iż:
Chwile wolne od pisania listów poświęcam przeważnie nauce obcych języków. Obecnie uczę się na gwałt angielskiego, a doskonalę się gazetami w języku francuskim. Szkoda, że tu nie ma sposobności do rozmawiania po francusku, gdybym nie czytał od czasu do czasu gazet francuskich zapomniałbym kompletnie ten język, a przecież uczyłem go się parę ładnych lat w szkole. O tym, że uczył się pilnie angielskiego, informował już wcześniej, bo w liście z 21 października 1941 r., prosząc jednocześnie strzelnian by przysłali mu samouczek języka angielskiego, który mają pożyczyć od Edka Gąsiorowskiego. Zapewne znajomość angielskiego potrzebna była jemu do nawiązania kontaktów z aliantami.
O pierwszych znaczniejszych aresztowaniach Polaków przebywających we Wrocławiu tak pisał Edmund w liście do matki 10 lutego 1942 r.:
Wydaje mi się, że chyba już dawno nie dałem żadnej wieści o sobie, a przecież w ostatnich tygodniach dość mocno zmieniło się w dotychczasowem położeniu czy sytuacji życiowej. Krótko mówiąc skończyły się dotąd dość znośne tu stosunki. Jak zwykle do tej zmiany przyczyniliśmy się częściowo sami, a raczej kilku z nas, którym widać było za dobrze i zaczęli się bawić i zachowywać jak u siebie w Ojczyźnie. Skutek tej lekkomyślności i głupoty jest taki, że już czterech na ośmiu nas (mieszkających w hotelu) siedzi za kratkami. Mieliśmy dość dużo swobody. Władze tutejsze patrzyły, bowiem przez palce na nasze niestosowanie się do przepisów skierowanych przeciw Polakom. Wszystko dobre jest zawsze tylko do czasu. Wreszcie i z tym się miara przebrała. Akurat dziś mijają 3 tygodnie jak aresztowano jednego z nas [21 stycznia 1942 r.]. Dokładnie, za co dotąd nie wiemy. Prawdopodobnie za „hańbienie rasy” i „nielegalny” handel. Przez znajomość z jedną młodą Polką, która jak się okazało później była „Volksdeutsch” wmieszała się w śledzone przez władze towarzystwo polsko-niemieckie, które też teraz jest pod kluczem (15 osób). Parę dni po tym wypadku przeprowadzono u nas w pokojach rewizję, szukając łączności z tem bractwem. Myślimy, że na tym się wszystko skończy, gdyż nic takiego u nas nie wykryli. Po tygodniu jednak znowu przymknięto 3 dalszych. Strach nas wszystkich pozostałych ogarnął. Nie domyślaliśmy się, bowiem, z jakiego to powodu. Po paru dniach okazało się, że tym razem też za czystą Rassenschande, przez utrzymanie znajomości z tutejszymi Niemkami. Kto ich wsypał niewiadomo? Fakt jest, że za te wybryki, ile w tym prawdy wykaże śledztwo i sąd. Tutejsze władze na nas są mocno „rozłoszczone”. Cofnięto nam od razu wszystkie dotychczasowe przywileje. Otoczono nas lepszą opieką policyjną, musimy znowu nosić „litery”, być już o 20 w domu, jednym słowem cała swoboda się skończyła.
Podobną informację, jednakże w nieco skróconej wersji, przekazał 16 lutego siostrze Felicji.
Pod koniec maja 1942 r. w katowickim gestapo zamknięto tamtejszy etap śledztwa w sprawie aresztowanych na Górnym Śląsku członków SZP-ZWZ. Jego wyniki zostały zebrane w raporcie dla Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy z dnia 1.06.1942 r. Jego tekst pozostaje niestety nieznany, dlatego nie sposób powiązać jego zawartość z ewentualnym związkiem z Grzesiewskim i grupą wrocławską. Nie ulega natomiast wątpliwości, że kontakty te były. Dowodzą tego wydarzenia następnych dni. Katowicki raport został przekazany do wiadomości placówce gestapo we Wrocławiu. Zapewne jego ustalenia przesądziły o rozbiciu „Olimpu”, które nastąpiło w piątek 5 czerwca 1942 r. Tego dnia w godzinach popołudniowych i wieczornych gestapo dokonało licznych aresztowań połączonych z dokładnymi rewizjami. W jednej z pierwszych publikacji o „Olimpie” prof. Alfred Konieczny odnotował:
Na dzień 5 czerwca 1942 gestapo wyznaczyło likwidację „Olimpu”. Tego dnia samochody policyjne zajeżdżały do miejsc pracy „olimpijczyków” agenci wtargnęli do mieszkań. Nastąpiły masowe aresztowania, które objęły około 400 osób (po części niezwiązanych z organizacją). Z rękami podniesionymi do góry lub skutych kajdankami wieziono Polaków przy wyciu syren do wrocławskiego więzienia śledczego, innych prowadzono pod eskortą na piechotę. Jak wynika np. z datowanego 5 czerwca 1942 listu mgr-a Edwarda Damczyka do żony Felicji, również „olimpijki”, aresztowania w wielkim browarze C. Kipke-Brauerei A. G. miały miejsce o godzinie 16; tutaj zakuto w kajdanki m. in. jednego z przywódców organizacji Rafała Twardzika. Jednocześnie w mieszkaniach przeprowadzono skrupulatne rewizje, które dostarczyły policji wiele materiałów charakteryzujących działalność organizacji. Dla przykładu: u Twardzika i Grzesiewskiego znaleziono dostarczone przez inż. Rucińskiego z Warszawy (zakłady „Ursus”), pracującego w FAMO-Werke, dokumentację techniczną urządzeń i obiektów wojskowych oraz sporządzone przez niego plany… Miejscem osadzenia, aresztowanego 5 maja 1942 r., inż. Edmunda Rucińskiego było więzienie wrocławskiego gestapo, cela II/2. Znalezione w dniu aresztowania materiały postawiły niektóre osoby, w tym inż. Rucińskiego, od samego początku w beznadziejnej sytuacji. Osobą, która szczególnie go obciążyła był Stanisław Grzesiewski. Współtowarzysze inż. Rucińskiego z celi II/2 Alfons Weber i Władysław Stankiewicz, wspominają ogromne rozgoryczenie i wręcz oskarżenia tegoż pod adresem Grzesiewskiego, który podczas konfrontacji potwierdził otrzymane odeń materiały wywiadowcze z FAMO-Werke. Weber wspominał:
Stoi mi do dziś przed oczami cela 2/2 we wrocławskim gestapo i te chwile grozy, kiedy stało się jasne, że Grzesiewski sypie. Stoi mi żywo przed oczami inżynier Czesław [Edmund – M.P.]
Ruciński, kiedy po kolejnym przesłuchaniu w gestapo przyszedł kompletnie załamany i oświadczył: Powieszą mnie, gdyż złamałem obowiązek tajemnicy, do czego byłem zobowiązany moim podpisem. Grzesiewski w czasie konfrontacji z uśmiechem powiedział do gestapowca: Tak, dane o produkcji w FAMO-Werke mam od inż. Rucińskiego. I żalił się głośno inż. Ruciński mówiąc: Tacy ludzie jak Grzesiewski chcą się bawić w konspirację [...] A przecież nie dawałem mu nic na piśmie i mógł mnie nie podać. Jak pisze prof. Alfred Konieczny:
Wreszcie pod koniec roku 1942 śledztwo dobiegło końca. Około 15 grudnia wyprowadzono więźniów po raz pierwszy od chwili aresztowania na podwórze więzienne (mężczyźni przebywali w celi 112, kobiety w celi 49), gdzie komendant odczytał wyrok, aczkolwiek nie było żadnego postępowania sądowego. Wszyscy zostali skazani, jako przestępcy polityczni na karę dożywotniego więzienia. Zaraz potem rozdzielono więźniów na trzy grupy, z których pierwsza powędrowała do obozu koncentracyjnego w Gross Rosen, druga do Mauthausen, trzecia - najliczniejsza - do Oświęcimia i Brzezinki.
Do pierwszej grupy włączono ludzi najbardziej obciążonych, zatem Rafała Twardzika, Stanisława Grzesiewskiego, Piotra Jasiaka, inż. [Edmunda] Rucińskiego, Alojzego Marszałka, Władysława Wachowiaka, policjanta Szady-Jęcha oraz Romana Wyderkowskiego, w którym gestapo upatrywało przywódcę „Olimpu”. Grupa ta przybyła do Gross Rosen 18 grudnia 1942 r. Edmund został oznaczony numerem więziennym nr 6546, oddzielony od współtowarzyszy niedoli i osadzony w bloku nr 5. Dopiero po ośmiu dniach mógł powiadomić rodzinę o miejscu swego pobytu. List, który napisał 26 grudnia 1942 r., do Strzelna dotarł w dniu, w którym nasz bohater już nie żył.
W kilkanaście dni później do Strzelna dotarła piorunująca wiadomość - Edmund nie żyje! Zawarta ona została w przesłanym z Gross Rosen akcie zgonu, który informował, że inżynier Edmund Ruciński (napisano błędnie: Rudzinski) zmarł 4 stycznia 1943 r. o godz. 8.10 w Gross Rosen II. W rozmowie z prof. Alfredem Koniecznym dowiedziałem się, że w księgach obozowych z Gross Rosen zatarto informacje o przyczynach śmierci wielu więźniów. Dopiero po podświetleniu ich promieniami podczerwieni daje się odczytać: rozstrzelanie.
***
Z badań przeprowadzonych przez prof. Alfreda Koniecznego dowiadujemy się, że inż. Edmund Ruciński należał również do wrocławskiej Grupy Wywiadu Ofensywnego Komendy Głównej ZWZ-AK „Stragan”. Możemy domniemywać, że po aresztowaniu, w związku z działalnością w „Olimpie”, nie wyszły na jaw jego związki ze „Straganem”. Zapewne, gdyby tak się stało, gestapo włączyłoby go w śledztwo, a następnie w proces, przeciwko aresztowanym pod koniec 1942 r. członkom tejże formacji.
Sieć wywiadu ofensywnego ZWZ-AK dzieliła się na cztery sekcje, z których w II Sekcji Zachód znajdował się referat „Rzesza”, w obrębie, którego istniała grupa Wrocław. Do niej to, należał inż. Edmund Ruciński. Nawiązanie kontaktów z grupą polskich inżynierów, skierowanych do FAMO-Werke z podwarszawskiego URSUSA i zatrudnionych tu w biurze konstrukcyjnym, nastąpiło tuż po ich przybyciu do Wrocławia, na przełomie jesieni i zimy 1940 r. Grupa ta cieszyła się znacznymi przywilejami, o których wspominał w listach nasz bohater. Osobami z tej grupy, które udało się rozpoznać byli inżynierowie Zdzisław Maszewski, Edmund Ruciński i Stanisław Karpała. Famo należało podówczas we Wrocławiu obok Linke-Hofmann Werke do najważniejszych ośrodków przemysłu zbrojeniowego. Tu odbywała się produkcja silników do łodzi podwodnych oraz części do różnych pojazdów mechanicznych, tu także wspólnie z miejscową filią Junkers-Werke produkowano silniki samolotowe. W sumie był to, zatem obiekt godny uwagi kierownictwa „Straganu”.
Pierwszym zwerbowanym do współpracy z wywiadem ofensywnym ZWZ był inż. Maszewski, którego zadaniem było: „Wyśledzenie produkcji Famo-Werke we Wrocławiu, zbadanie nastrojów ludności i zebranie wszelkich informacji ważnym pod względem wojskowym”. Dla wykonania tegoż zadania miał dobrać sobie współpracowników, a zgromadzone materiały przekazywać specjalnemu kurierowi referatu „Rzesza” przez Katowice do Krakowa. Wydaje się, że jako pierwszych pozyskał do pracy wywiadowczej kolegów z URSUSA-a, inżynierów Edmunda Rucińskiego i Stanisława Karpałę. Nasz bohater, co jakiś czas ponawiał prośby o przesyłanie mu ze Strzelna filmów do aparatu fotograficznego, nie na swój, lecz na adres „A. Brauna” - kolegi pracującego z nim w FAMO-Werke. Zapewne filmy te potrzebne mu były do robienia zdjęć wywiadowczych z terenu zakładu. Sam parał się amatorsko fotografią i często robił zdjęcia swoim najbliższym.
POST SCRIPTUM Inż. Edmund Ruciński, tak naprawdę, pozostaje dla wielu strzelnian i Polaków postacią anonimową. Rodzinne archiwum i pamięć członków tegoż rodu skrywane były przed postronnymi, bo i przecież oni sami nie znali, tak do końca, działalności podziemnej Edmunda, do tego byli i są ludźmi bardzo skromnymi. Dopiero dociekliwość bratanka, Heliodora Rucińskiego, zaczęła zabarwiać białą plamę o bohaterskim członku tejże rodziny. Dotarł on do publikacji prof. Alfreda Koniecznego o wrocławskim „Olimpie”, w której znalazł nazwisko inż. Rucińskiego. Dotarł do Wrocławia pod pomnik „Olimpijczyków”, gdzie na płycie inskrypcyjnej znalazł nazwisko swego wujka. Monument ten, zwany Pomnikiem Ruchu Oporu „Olimp” znajduje się na Skwerze Ruchu Oporu „Olimp” (róg ul. Sokolniczej i ul. Zelwerowicza, obok pl. Jana Pawła II). Kiedy namawiał mnie do opracowania wujowego przyczynku do dziejów jego rodu, przekazał mi całą korespondencję, jaka zachowała się po Edmundzie oraz liczne inne dokumenty rodzinne. Po pobieżnej analizie całości doszedłem do wniosku, że jest to tak ciekawy materiał, iż wręcz prosi się o opracowanie i ukazanie dziejów inż. Edmunda Rucińskiego szerszemu kręgowi czytelników. Starałem się zrobić to w sposób czytelny i przejrzysty. Nie byłoby tego opracowania, gdyby nie troska o pamiątki rodzinne, jaka cechowała i cechuje całą rodzinę Rucińskich ze strzeleńskiej linii Wojciecha. Nie byłoby również tegoż opracowania, tak wyczerpującego, gdyby nie kontakt z prof. Alfredem Koniecznym z Zakładu Historii Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego i udostępnienie przez niego publikacje o „Olimpie” i „Straganie”.
Bardzo serdecznie dziękuję Państwu za wysłuchanie mego wywodu niewiele wspólnego z genealogią mającego, ale z genealogicznych poszukiwań zrodzonego.
Marian Przybylski - Słowianin
A oto link do reportażu i fotoreportażu z Dnia Genealoga - Poznań Archiwum Archidiecezjalne 19 września 2009 r.:
http://strzelno.bloog.pl/?_ticrsn=5&ticaid=68cb4
Ostatnio edytowano 22 wrz 2009, 19:13 przez
Słowianin, łącznie edytowano 2 razy