Wymiana doświadczeń pomiędzy genealogami, dyskusje ogólne na tematy genealogiczne i historyczne, dane dotyczące parafii, archiwów, ciekawych stron, itd
Odpowiedz

Chartowo Warownia II

03 gru 2010, 19:48

Witam!

Wśród adresów jakie posiadam z kartotek meldunk.m.Poznania mam taki zapis
12.09.1927 do Chartowa Warownia II
22.09.1919 do Głównej Fort 4
sprawdziłam na mapach Poznania-te warownie do dzisiaj istnieją.Z tego co sie zorientowałam krewni
musieli chyba tam mieszkać, co wynika z zapisów w kartotekach .
Mam wielka prosbę,czy ktos ma jakies informacje na temat tych warowni??
w ksiegach adresowych miasta Poznania nie mogłam nic znależć,zadnego zameldowania!!
Pozdrowienia

Re: Chartowo Warownia II

04 gru 2010, 15:51

Witam!
Przytaczam dwa opisy fortów poznańskich:

Poznań 1936r. Stanisław Kubiak: „Sklepy były wypełnione wszelkiego rodzaju towarami, ale ludzie chodzili głodni i żle ubrani. Podobnie było z mieszkaniami. Całe piętra stały puste, z napisami „Do wynajęcia”, a ludzie byli bez mieszkań; gnieżdzili się po piwnicach, strychach i fortach. Gdy wyjeżdżałem z głównej na Murowaną Goślinę, za fabryką ‘Maggi’ego” widziałem po prawej stronie szosy fort, z którego dzieci bardzo często mnie zatrzymywały i prosiły o kilka groszy na chleb. Podobnie czyniły dzieci mieszkające z rodzicami w innych fortach.”
żródło: „Pracy nam dajcie! Wspomnienia Wielkopolan z lat 1919-1936”

Kazimierz Utrata:„Mam dużo czasu na rozmyślania, które pewnego dnia dżystej jesieni zawiodły mnie na południowe peryferie Poznania. Szedłem zarośniętą dróżką w pole - pusto było i ponuro, ani jednego człowieka. Zaczynałem już myśleć, że jest to droga prowadząca do nikąd, kiedy nieco dalej zauważyłem na wzgórku resztki murów fortecznych. Wysiliłem wzrok, ale niczego więcej nie udało mi się dojrzeć. Tak, to tu - pomyślałem- w tych murach rozegrała się niejedna tragedia rodzin bezrobotnych przed wojną. Jedni tu umierali, inni się rodzili. W forcie zawsze mieszkali ludzie najbiedniejsi. Spotkany w drodze powrotnej męższczyzna przypatrywał mi się z wyrozumiałym pobłażaniem: „Czegoż to ludzie szukają po pustych polach?” - zapytał. Od niego to otrzymałem adres żyjącej jeszcze lokatorki byłego fortu, która opowiedziała mi fragmenty z życia bezrobotnych tamtych dni :
"Z moim Feliksem rozpoczęłam wspólne życie już od wiosny 1923r. Pobraliśmy się z prawdziwej miłości. Początkowo mieszkaliśmy w starej opuszczonej laubie (altanie) bez podłogi i okna. Z chwilą nadejścia zimy przeprowadziliśmy się do pobliskiego fortu leżącego w obrębie ogólnych fortyfikacji okalających Poznań. Tu było nieco przestrzenniej i cieplej, chociaż sufit przeciekał nie gorzej niż w laubie. Jak deszcz padał, to zasypywaliśmy dziury piachem od zewnątrz. W forcie mieszkało nas dziesięć rodzin i kilka samotnych prostytutek. Nikt z nas nie miał mebli. Spaliśmy jeden przy drugim na zasłanej słomą posadzce lub na wyrkach zbitych z żerdzi. Pomieszczenia przegradzaliśmy sobie dyktą, blachą lub kocami. Czaseem jak któraś kobieta pokłóciła się z mężem lub kochankiem - a zdarzało się to często - to zaraz budziła się cała załoga fortu. W miarę powiększania się mojej rodziny w mieszkaniu stawało się coraz ciaśniej. Latem, jak było ciepło, to chłopacy spali najchętniej w pobliskich krzakach, a zimą chodzili do ciotki na drugi koniec miasta.
Pół litra nafty musiało nam starczyć na miesiąc. Ludzie kładli się spać o zmierzchu, a wstawali o świcie, czasem poszło się wieczorem do sąsiadki, która miała więcej nafty. Zegara też żeśmy nie mieli, orientowaliśmy się w czsie według pociągów przejeżdżających na Ostrów.
Wszystcy mieszkańcy bunkra byli bez pracy. Niektórzy wychodzili jej szukać po świecie, ale zimą wracali wychudzeni jak szczapy. Niektórzy jak wyszli, to już wszelki słuch po nich zaginął. Tak było z 18-letnim Jasiem K. i jego wujkiem S. Bywało, że i żonaci próbowali uciekać w świat za pracą, ale kobiety i dzieciaki ich nie puszczały - robił się zaraz taki płacz i lament, że ojcowie miękli jak wosk przy ogniu i zostawali. Czasem ten i ów dostawał przez opiekę społeczną trzy lub cztery dni w miesiącu jakiejś roboty i to było wszystko. W pozostałych dniach miesiąca mieliśmy sobie sami radzić, więc każdy radził sobie, jak umiał: latem i jesienią wychodziliśmy przeważnie nocą na okoliczne pola zdobywać marchew, kartofle i co się dało, żeby chociaż dzieciarnia nie cierpiała głodu.
Dla zdobycia jedzenia zapuszczaliśmy się do majątków obszarniczych odległych do 10 kilometrów od naszego fortu. Czasem- nie czekając na innych - sama brłam węborek (wiadro) lub miech i wychodziłam na bamberskie pola na pyry. Więcej od policji baliśmy się spotkania z uzbrojonymi polowymi, penetrującymi z psami każdy zakątek majątku. Policja bowiem - w przeciwieństwie do polowych - ograniczała się najczęściej do patrolowania dróg i szos, których my z kolei unikaliśmy. Mimo tych ostrożności były wypadki postrzelenia bezrobotnych. Postrzelony z reguły nie zgłaszał się do lekarza z obawy przed aresztowaniem. Takiego leczyły zawsze baby, zmywając ranę najpierw wódką, a potem rumiankiem. Czasem mojemu Feliksowi lub jego koledze Władkowi udało się złapać jakiegoś psa, wówczas nagotowałam repety (gęsta zupa) i wszystkie bunkrowe dzieciaki miały święto. Nażarły się do syta, a przezorniejsze z nich pochowały sobie pełne garnuszki po różnych kątach i zakamarkach na dzień następny. Sama zjadłam nieraz dużą porcję psiny z majerankiem i dobrze się czułam. Innym razem udało się Władkowi złapać również kota. Do tego rodzaju mięs zabieraliśmy się jednak dopiero wtenczas, jak nie było co innego. Oczywiście, że do zjadania psów i kotów przed nikim żeśmy się nie przyznawali, zawsze mówiliśmy, że udało nam się zdobyć skopa, czego wielu nam zazdrościło. Bywały jednak naprawdę dnie, że nie było co do garnka włożyć, wówczas gotowałam pokrzywę, lebiodę albo mlecz zakrojony pyrkami. Innym razem wyganiałam dzieciakiw pole na strączki, skąd wracały czasem pogryzione przez psy. Dzieciaki jak dzieciaki, często chorowały nam na brzuszki, szczególnie wtedy, jak się najadły żabiej mięty lub szczawiu.
Do gotowania jedzenia używałam kotła od bielizny, który mój stary przyniósł z wysypiska śmieci - był całkiem dobry. Zwykle gotowałam na dwie rodziny naraz, by w ten sposób zaoszcędzić opału. W piecach paliliśmy słomą, łętami, gałęziami ścinanymi nocą z pobliskich drzew lub żużlem odsianym na wysypiskach śmieci. Czasem udało nam się razem z Feliksem odsiać więcej od zapotrzebowania, wówczas sprzedawaliśmy nadwyżkę biedniejszym ludziom na kilogramy. Taki udany dzień dawał nam 2-3 złote zysku, wówczas pozwalaliśmy sobie na luksus chleba ze smalcem.
Od pewnego czasu chodziłam odsiewać żużel ze Stenią Z., która na skutek zestarzenia się nie była już w stanie nadal zarabiać swoim ciałem na życie. Była to bardzo dobra i uczciwa dziewucha, dzieliła się każdym kawałkiem chleba z nami. Chodziłam z nią również na ulicę Groblę, po węgiel i koks, który ściągaliśmy grabiami z czubatych furmanek wozakom. Zazwyczaj ściągałam, a Stenia zbierała do węborka i zanosiła do bramy, gdzie mieszkała jej kuzynka. Ściąganie węgla udawało się najlepiej rano, jak jeszcze było ciemno.
Nadchodziła zima. Nikt nie był bardziej zdany na łaskę żywiołu niż my, ludzie z fortów. Ze strachem spoglądałyśmy na coraz ciemniejsze i zimniejsze dnie. Nie posiadaliśmy przecież żadnych zapasów opału, z wyjątkiem trochę odsianego żużlu lub kradzionych gałęzi z przydrożnych drzew.
Była zima 1929 roku. temperatura trzymała się całymi tygodniami poniżej 30 stopni, a zadymka przez 24 godziny na dobę, Drzewa pękały z trzaskiem, dzika zwierzyna ciągnęła z pól pod naszą forteczną nędzę. Bezrobotni przestali chodzić odsiewać żużel, bo wysypiska skute były mrozem na beton. Jedyną nadzieję budziły przebiegające nie opodal pociągi z węglem. Raz zaczailiśmy się ze Steniaą na taki pociąg przy pobliskim zakręcie, a kiedy nieco zwolnił, w mig byłyśmy już na wagonie. Zaledwie zdołałyśmy zrzucić po kilka brył, huknęły od strony lokomotywy dwa strzały. Strażnik musiał nieżle mierzyć, bo odpryski węgla pokaleczyły mi twarz. Do dziś noszę ślady tego wydarzenia.
Podobny wypadek zdarzył się w tym samym czasie na torach kolejowych w Głównej, ale tam strażnik strzelał celniej, bo zabił bezrobotnego człowieka, ojca pięciorga dzieci.
Marych K. po ucieczce z Legii wrócił w 1939 roku do Poznania. Zamieszkał znowu z nami w forcie. W tym samym roku zmarł na grużlicę i malarię. Ksiądz S. nie chciał go pochować twierdząc, że był to najgorszy komunista i złodziej. Pochowali go fortowi mieszkańcy z drobnych składek zebranych wśród bezrobotnych. Bardzo żeśmy go opłakiwali, a najwięcej dzieci, bo wszystkim się z nimi dzielił.
Wszystkie dzieci chorowały na grypę, a sąsiadce to najmłodsze zmarło. Lekarze nie chcieli do nas przyjść, tłumacząc się nawałem pracy, a w gruncie rzeczy chodziło im o pieniądze. Obawiając się, żeby i moje które nie zmarło, zaniosłam dwoje najmłodszych do matki na Jeżyce.”
żródło: „Pracy nam dajcie! Wspomnienia Wielkopolan z lat 1919-1936”

Pozdrawiam. Jolanta Fontowicz

Re: Chartowo Warownia II

08 gru 2010, 12:39

Jolu!
Bardzo dziekuje za tak obszerny opis o ubogich-bezrobotnych mieszkańcach Poznania.
Przepraszam,że dopiero teraz odpisuje ale nie miałam dostępu do internetu.
Jeżeli masz jeszcze jakieś zapiski proszę wysli mi na pr. Interesuje mnie wszystko na temat
mieszkańców fortów i warownii w Poznaniu.
Pozdrawiam

Re: Chartowo Warownia II

20 lip 2011, 19:46

Witam!
W WBC w "Przewodniku Katolickim" Nr30 z 23.7.1939r., na str.14 jest artykuł "Objazd wakacyjny",opisujący życie w poznańskich fortach:
http://www.wbc.poznan.pl/dlibra/docmetadata?id=177236&from=latest
Pozdrawiam. Jolanta Fontowicz
Odpowiedz