Wymiana doświadczeń pomiędzy genealogami, dyskusje ogólne na tematy genealogiczne i historyczne, dane dotyczące parafii, archiwów, ciekawych stron, itd
Odpowiedz

Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 16:28

Kolejny wakacyjny temat proponuję po lekturze tego artykułu:
http://www.edziecko.pl/edziecko/56,1050 ... nstwa.html
Ja tam nie "przesmradzałam" jak mawiała babcia - jadłam wszystko. No, może ta brukselka... :wink:

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 21:20

Do szpinaku przekonała mnie żona z teściową (i to wcale nie na siłę) - szpinak w ich wykonaniu jest genialny. Lubię brukselkę ("co z Ciebie za człowiek?!"-zapyta pewnie Basia), ale wątróbki nie tknę nigdy w życiu. Pasztet kiedyś lubiłem, ale pewnego dnia po imprezie musiałem wybierać: nie jeść pasztetu albo nigdy więcej nie skosztować wódki. No i zgadnijcie jaki był wybór...?

Z przedszkola pamiętam też śledzie w zalewie do obiadu. Zajęło mi ćwierć wieku, żeby się do nich ponownie przekonać...

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 21:25

Witaj Basiu .

Temat faktycznie wakacyjny . Osobiście nie lubiłem dodatku przed posiłkiem ( obiadem ) w przedszkolu -- TRANU . Trzeba było "" zażyć "" tego wiktuału całą łyżkę stołową . Oczy wyłaziły mi z orbit , łykałem przymusowo na bezdechu . Całe szczęście że podawano do niego prawdziwy chlebek razowy skutecznie niwelujący zapach i przykry smak tranu . No i oczywiście serwowany często przez mamę szpinak . Dzisiaj lubię , ale wówczas ... szkoda gadać . Ohyda . Mleczko owszem lubiłem . Sam byłem po nie posyłany . Ale kożuch po ugotowaniu jak znalazłem przypadkiem w mleku .... brr. Bardzo u nas popularny w Pyrlandi serek smażony i przez wielu uwielbiany . Zdrowy . Podczas widoku przy przygotowywaniu do smażenia dostawałem mdłości . Taka feee na wierzchu szklista maż . A podczas smażenia . Nie tylko muchy włączały wsteczny bieg i wiały z kuchni . Ja również . O jedzeniu pomimo nalegań rodziców nie było mowy . Wątróbkę wieprzową uwielbiałem . Drobiowych tak jak teraz nie było . Były pojedyncze z kury lub kurczaka więc stawały się smakolykiem mamy . To samo było z żołądkami , nóżkami , szyjką itd . Dlą mnie było NIEJADALNE . Jeszcze troszkę nazbierał bym niejadalności . Ale jak to w życiu bywa czasem dostaje się w kość i trzeba jeśc co dają . Bunt -- nie ma sensu . Wojsko , po części szkoła życia w ogóle i w szczególe . Tam nauczyłem się jeść wszystko . Szczegóły dyskretnie pominę . Bywały makabryczne -- owszem . Wg. zasady . Człowiek nie świnka , zje wszystkooo . Naturalnie odpowiednio podane i przygotowane . I najważniejsze , nie będzie wiedział jak i co jest przygotowywane . A gdy na dodatek będzie bardzo , bardzo głodny a perspektywa następnego posiłku mocno nie pewna .zje wszystko i poprosi o dokładkę . Wydaje mnie się że najpierw a może równolegle "" jemy "" wzrokiem i powonieniem . W następnej kolejności coś do powiedzenia mają nasze kubeczki smakowe . Czasem mają głos jakieś wyobrażenia ( brr - czerninka !!! bo ja bardzo kocham kaczuszki , żywe ) Lecz np. upieczone to już co innego . Tfuu jaka przewrotnośc kulinarna . Lecz nic na to nie poradzę . Tak więc myślę że różne doświadczenia życiowe róznie wpływaja na nasze wybory kulinarne . Jak się ożeniłem . Małżonka chcąc nie chcąc mnie wybrała na królika doświadczalnego w tym względzie . Byłem obiektem bardziej lub mniej udanych zamachów kulinarnych na moje zdrowie i może życie . Ale byłem o czym nie wiedziała . Uodporniony !! . Przeżyłem bez pomocy lekarskiej zatrucie jadem kiełbasianym . Długa historja . Uodporniłem się na całe życie . Małzonka z czasem nauczyła się gotowac a nawet piec smakowite ciasta . Ja przetrwałem jak widać ( piszę ha , ha ) A wszystko ułożyło się w miarę pomyślnie .

januszniewiem ( boże , ale pierdoła z Góndek !! )

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 21:40

Kiedy byłem bardzo młody to problemem nie było to co podadzą a tylko ile tego podadzą. Z mojego talerza znikało wszystko. Pamiętam też tran w przedszkolu - tylko u nas (w Poznaniu na Grottgera) podawano go zaraz po przyjściu.Nie był on zbyt smaczny to fakt, ale perspektywa zakąszenia go smacznym, świeżym chlebkiem była bardzo kusząca - zawsze starałem się aby zakąsić nie jedną kosteczką ( chlebek był pokrojony w kostkę tak mniej więcej 2x2 cm) ale co najmniej dwoma.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 21:48

mac napisał(a):Do szpinaku przekonała mnie żona z teściową (i to wcale nie na siłę)

Boisz się, że przeczytają? :lol:

Ja nie znosiłam kaszki manny ani na rzadko, ani na gęsto, choć musiałam zjeść, bo nie wyszłabym z domu. Efekt był taki, że moje dzieci poznały tę kaszkę jak same zaczęły pichcić.

Co do głodomorów... Teściowa opowiadała o moim mężu, że jak był mały, to "w goście" mogła go zabierać, bo był grzeczny, ale jak tylko się najadł, to zaraz było: "mama, do domu" :D jednak mąż tego faktu nie potwierdza :wink:

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 22:09

Cynadry z kaszą! Brrrr :roll:

....i jeszcze zupa owocowa z kluskami.
I jeszcze nie tknę zupy mlecznej -sam widok kożuchów -aż mnie ciary przechodzą :!:


Szpinak i brukselkę konsumuję bez problemu:)


pozdrawiam:)

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 23:10

elbesko napisał(a):Pamiętam też tran w przedszkolu - tylko u nas (w Poznaniu na Grottgera) podawano go zaraz po przyjściu.Nie był on zbyt smaczny to fakt, ale perspektywa zakąszenia go smacznym, świeżym chlebkiem była bardzo kusząca - zawsze starałem się aby zakąsić nie jedną kosteczką ( chlebek był pokrojony w kostkę tak mniej więcej 2x2 cm) ale co najmniej dwoma.

Tran piłam bez problemów - w przedszkolu, które mieściło się w tym samym budynku co teatr "Marcinek", tuż obok kościoła p.w. św Marcina - dziś jest tam parking :(
Macie rację, chlebek był doskonałą nagrodą :D

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 23:17

BeciaQ napisał(a):....i jeszcze zupa owocowa z kluskami.


Jako dziecko jadałem zupkę wiśniową z lanymi kluseczkami u moich dziadków. Wiśnie sam zrywałem z małej wisienki. Zupa była pyszna...
Pewnie mój Kubuś tak zapamięta pierożki swojej babuni :)

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

21 lip 2011, 23:59

Zupy mleczne byly codziennie, z kaszką, ryżem, makaronem, lanymi kluskami, zacierkami, platkami owsianymi (brrr), kaszą. Najgorsza była dyniowa. :( Na szczęście była gotowana tylko kilka razy w roku, wczesną jesienią.
Najlepsza była waniliowo-budyniowa z pianką z białek nazywała się „zupa nic”.
Okropnością były też kalafiory, dawnej jeszcze rosły „naturalnie” i jeżeli nie były dobrze wymoczone przed gotowaniem, można było zaliczyc na talerzu gąsiennicę. :(
Wspominajac dzieciństwo uświadamiam sobie jak bardzo zmienił się sposób gotowania. Dawniej podstawą obiadu były zupy, drugiego dania nie jadało się codziennie. Ale za to zawsze był jakiś deser np. budyń, kisiel lub kompot.
Dzieci nikt nie pytał co lubią. Wyznawana była zasada „co jest podane na talerzu, to musi byc zjedzone”...i jeszcze... „dopóki nie zjesz nie odejdziesz od stołu”.
Teraz wydaje się to śmieszne, ale cierpiało sie niekiedy bardzo.
Tran oczywiście obowiązywał wszystkich, tych co nie chodzili do przedszkola rownież, ale wydaje mi się że później były takie małe żółtawe, przeźroczyste kuleczki i to już nie było takie straszne.
Pozdrawiam, Teresa

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

22 lip 2011, 05:51

Dla mnie zmorą były zupy mleczne. Nie znosiłam ich tak bardzo, że awersja pozostała do dziś.
Do tego okropna kawa (chyba zbożowa), którą raczyło się dzieci. Pamiętam wielki dzban z lejowatym dzióbkiem z którego lało się ów napój do brązowych, poobijanych kubków. Albo te wielkie chochle, którymi nalewało się rozwodniony mocno kompot.
Ale takie to były czasy ...
Nie lubiłam jeszcze zup owocowych, podobnie jak pierogów z owocami i innych tego typu rzeczy na słodko. Ale ja w dzieciństwie w ogóle nie jadłam słodyczy - po prostu nie lubiłam. Wszystko co dostawałam - oddawałam siostrze :)

Nie przekonałam się też nigdy do kaszy gryczanej. Do dziś nie mogę znieść jej specyficznego zapachu.


Therese napisał(a):Dzieci nikt nie pytał co lubią. Wyznawana była zasada „co jest podane na talerzu, to musi byc zjedzone”...i jeszcze... „dopóki nie zjesz nie odejdziesz od stołu”.
Teraz wydaje się to śmieszne, ale cierpiało sie niekiedy bardzo.


Oj prawda. Pamiętam jak siostrze w przedszkolu wmuszono szpinak. Biedaczka jadła, bo co miała zrobić, jednak po krótkim czasie oddała z nawiązką to co zjadła i od tej pory go nie jada. Dziś taka sytuacja jest nie do pomyślenia.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

22 lip 2011, 08:35

Asiek napisał(a): Biedaczka jadła, bo co miała zrobić, jednak po krótkim czasie oddała z nawiązką to co zjadła.



Dokładnie to samo zrobiłam, gdy dyrektorka kolonii wmuszała we mnie zupę mleczną. Udręczona kolejnymi "za mamusię, za tatusia ...." przyozdobiłam jej dekolt. To była moja pierwsza i ostatnia kolonia! Później wakacje spędzałam na obozach harcerskich -tam nikt do jedzenia nie zmuszał! A najlepiej samkował chleb z musztardą :D


pozdrawiam:)

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

22 lip 2011, 08:57

W dzieciństwie mój jadłospis był bardzo ubogi, byłam strasznie wybredna, co nie znaczy, że byłam niejadkiem ;) Nie jadałam serów, jajek na twardo, pasztetów i kiełbas, marchewki, buraczków, mleka w ogóle, nie wspominając o brukselce czy wątróbce. Krótko mówiąc niewiele opcji pozostawało i do dziś nie wiem, jak w dobie kryzysu mama z babcią dawały ze mną radę. Na szczęście nigdy nie byłam do niczego zmuszana i nie pozostały mi żadne kulinarne traumy. W przedszkolu, gdzie jeść trzeba było uprawialiśmy "handel wymienny" :D Szpinak lubiłam zawsze, bo babcia miała dar przekonywania co do jego "magicznych" właściwości. A dla parówki w sosie chrzanowym z ziemniaczkami ubłagałam mamę, żeby zapisała mnie do szkolnej stołówki :)
Asiu, do okropnej kawy i rozwodnionego kompotu koniecznie trzeba dopisać słodką na zabój szkolną herbatę. Nie miała żadnego smaku, tylko kolor :)

Becia! Bardzo gustowny kapelusz!

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

22 lip 2011, 11:17

Witaj Asiu .

A stary sierżant mawiał '' Nu bo widzicie , dobry żołnięrz to je wtedy gdy zje wagon kaszy gryczanej i beczkę śledzi .... I co ja biedny miałem robić .... Do mamy daleko było .

Januszniewiem

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 02:16

Zupy mleczne - kompletna ohyda! Cale szczescie, ze spotykalam je tylko na turnusach wakacyjnych i rodzice nie zmuszali mnie do ich jedzenia. Ale mnie na sam ich widok odrzucalo.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 10:22

Witam!
Moje dziciństwo, spędzone na wsi, obfitiwało w potrawy "wiejskie" - przyrządzane na bazie warzyw z własnego ogrodu oraz różnego typu mięs ze zwierząt z własnego chowu. Najgorsze były kaszki i budynie, zwłaszcza jeśli zdarzyły w nich grudki. Zupa, której nie jadałem, podczas gdy inni domownicy się w niej lubowali, to tzw. zalewka (zalewajka) - zupa na bazie kwasnego mleka - brrr. Nie lubiłem także czarniny, wszyscy chyba wiedzą z dodatkiem czego jest ta zupa. Niestety miałem z nią, można powiedzeć, "literacką" przygodę. Pierwszy obiad u mojej przyszłej żony, niedzielne południe, a tu na stole pojawia się co - no właśnie "czarna polewka" - czyli czarnina. Do dziś nie wiem, czy to tylko przypadek, czy też próbowano dać mi coś do zrozumienia, ale się nie zraziłem i nie żałuję tego:)
Nie przepadałem za zupami owocowymi z kluskami, zwłaszcza gdy były zagęszczane kisielkiem. Nie cierpiałem szpinaku i podobnie jak Maciej przekonała mnie do niego dopiero moja żona (teściowa nie miała z tym nic wspólnego).
Pozdrawiam
Eugeniusz
Ostatnio edytowano 23 lip 2011, 20:50 przez Eugeniusz, łącznie edytowano 1 raz

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 14:01

Szpinak [ zielona masa] brrrrrr!

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 20:28

Witam !

Nie uczęszczałam do Przedszkola,więc jadłam ,to co było w domu .
Rodzice pracowali a dziadkowie mną się opiekowali,więc miałam raj.
Nie jadałam wielu potraw: np.białego barszczu i żurku /nie przepadam do dzisiaj/,
sałaty ze śmietaną,buraków na ciepło do mięsa,zacierki na mleku.
A w piątek był śledz w śmietanie z cebulą i ziemniaki w mundurkach,wtedy ,coś okropnego dla mnie!!!
Za to w Szkole Podstawowej ,przechodziłam mordęge. :(
Podawano ,dużą stołową łyżką Tran,był kawałek chleba i sól.
Sam zapach wzbudzał we mnie lęk i niechęć chodzenia do szkoły!
Pani ,która podawała Tran ,z takiej wielkiej ,ciemnej butli,sztorcowała nas i mówiła:
"Pijcie ,bo jak nie,to potem będziecie mieć krzywe nogi" :lol:

Pozdrawiam wszystkich

Ela

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 21:03

Jeśli chodzi o te krzywe nogi to moje przedszkolanki też nas uświadamiały, że tylko picie tranu uratuje nas przed krzywizną nóg. Potwierdzali to moi rodzice i inni dorośli członkowie naszej rodziny( wujkowie, ciotki itp). Dlatego też, kiedy widzieliśmy jakaś starszą osobę z krzywymi nogami, to wymienialiśmy między sobą uwagi : " pewnie nie piła tranu w dzieciństwie".

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 21:14

Tak sobie rozmyślam i dochodzę do wniosku , że kwestia oporu przed konsumpcją pewnych potraw tkwi raczej w naszej psychice, a nie we względach smakowych. Mam tego liczne przykłady:
Moja żona, urodzona i wychowana na Śląsku Cieszyńskim, na jednej z pierwszej wizyt we Wrześni miała możliwość jedzenia zupy zwanej czerniną. Zupa ta jej bardzo smakowała i nawet poprosiła o repetę. Z ciekawości poprosiła o przepis i w momencie kiedy dowiedziała się, że zupa zawiera w sobie kaczą krew, przestała ją jeść i do dzisiaj nie daje się namówić na jej konsumpcję.
Przykład drugi to cebula - moja najmłodsza córka nie cierpi cebuli. Jak w zupie czy innej potrawie znajduje się poszatkowana cebula, to albo nie je tej potrawy, albo ostentacyjnie wyławia kawałki cebuli i odkłada je na brzegu talerza. Kiedy jednak zupa zawiera w sobie zmiksowaną cebulę, to wszystko znika z talerza i nie ma żadnych problemów.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 21:41

Tak sobie czytam Wasze wypowiedzi i dochodzę do wniosku, że ominął mnie "tranowy" problem.
Ja łykałam go w tabletkach :)

A z tą czerniną (i naszą psychiką) to też racja.
Wiedząc z czego ta zupa jest zrobiona - nigdy nie odważyłam się jej tknąć.
I nawet jakoś niespecjalnie mam ochotę poznać jej smak :)

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 21:48

elbesko napisał(a):Tak sobie rozmyślam i dochodzę do wniosku , że kwestia oporu przed konsumpcją pewnych potraw tkwi raczej w naszej psychice, a nie we względach smakowych.[...]

Uważam, że jest w tym dużo racji, lecz nie należy zapominać o jeszcze jednym.
Smaki inaczej postrzegają młode organizmy, a inaczej dorosłe.
Jest to tzw. wyrabianie smaku, a jest to nic innego jak fakt, że jako dorośli pewnych smaków..... nie rozróżniamy [tak najprościej mówiąc].
Młody organizm ma kubki smakowe bardziej wyczulone niż dorosły i z biegiem wieku traci je i przyswaja smaki, których właśnie wcześniej nie "znosił".

Wracając do tematu - w dzieciństwie unikałem mięs[?], wątróbki, szpinaku i brukselki - dzisiaj tylko brukselki nie jadam [wstyd się przyznać, ale odruch wymiotny pozostał].

Asiek napisał(a):A z tą czerniną (i naszą psychiką) to też racja.
Wiedząc z czego ta zupa jest zrobiona - nigdy nie odważyłam się jej tknąć.
I nawet jakoś niespecjalnie mam ochotę poznać jej sma

... lecz nie zawsze. Będąc we Francji nie darowałbym sobie, gdybym nie spróbował ślimaków i żabich udek - psychika może się broniła, lecz ja nie żałuję i wszystkim polecam - rewelacyjne doznania smakowe.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:05

Tak mi się wydaje, że gdyby tę nieszczęsna brukselkę odpowiednio przerobić, to wielu jej wrogów stałoby się jej zwolennikami, pod warunkiem, że nie wiedzieli by, że jedzą brukselkę.Np. udusić wieprzowinkę ( albo wołowinkę) z brukselką ,marchewką,pietruszką, selerem i porem,potem to wszystko zmielić, wymieszać z odrobiną mąki razowej, jajkiem i płatkami owsianymi. Następnie uformować kotleciki, obsypać sezamem i podsmażyć na patelni, podlać kilkoma kroplami wody i przykryć pokrywką i tak trochę potrzymać.Do tego zrobić sos z suszonych grzybków oraz topionego sera z dodatkiem białego wytrawnego wina................ i myślę, że większość wrogów brukselki stanie się jej przyjaciółmi.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:08

elbesko napisał(a):(...) uformować kotleciki, obsypać sezamem i podsmażyć na patelni, podlać kilkoma kroplami wody i przykryć pokrywką i tak trochę potrzymać.Do tego zrobić sos z suszonych grzybków oraz topionego sera z dodatkiem białego wytrawnego wina................ i myślę, że większość wrogów brukselki stanie się jej przyjaciółmi.


W sumie, gdyby tak zostawić samo wino, to wyszłoby prawie na to samo. Zawsze miałem "szósty zmysł" do upraszczania przepisów kulinarnych...

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:12

A gdyby to wino jeszcze przedestylować to byłby prawdziwy cognac - to dopiero rozkosz, ale tylko dla tych co mają mocna głowę.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:20

No i wtedy można by nawet zakąsić brukselką...

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:23

no i jeżeli postąpimy w podobny sposób z kaszką, szpinakiem i kożuchami z mleka, to mamy problem rozwiązany - wszystko da się lubić. Trzeba to tylko w odpowiedni sposób podać na stół.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:33

Czyli najpierw winko (w odpowiednich ilościach) potem czernina, ślimaki, żaby i inne frykasy :)

A na deser brukselka :D

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:37

Żabie udka próbowałem na obozie harcerskim w 1958 w Borach Tucholskich, ale niestety nasz Wielki Oboźny wina nam nie serwował.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 22:50

Proszę odczepić się od ślimaków i żab, a nawet ostryg koniecznie kropionych cytryną, żeby nie przyssały się do przełyku... Na pewno nie mieliśmy ich w dzieciństwie, a poza tym są całkiem dobre. A największym dziwactwem, które jadłem był i tak konik morski.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

23 lip 2011, 23:18

W latach 50-tych często miałem jako śniadanko do szkoły chleb z marmoladą - taką prawdziwą,którą dało się nawet kroić w plastry.Pewnego razu , kiedy niezbyt poprawnie zachowywałem się na lekcji, nauczycielka przesadziła mnie za kare do ławki w której już siedziała dziewczyna ( to była 4 klasa szkoły podstawowej). Z wnęki pod blatem mojej koleżanki zaleciał mnie bardzo nęcący zapach. Sięgnąłem ręką i natrafiłem na kanapkę. Powolutku, po kawałku odrywałem poszczególne cząstki i zjadłem śniadanie koleżanki. Ona nic nie zauważyła ( a może nie chciała zauważyć?). To była kanapka z bardzo świeżego chleba, posmarowana prawdziwym masłem a na to był rozsmarowany dżem, a nie jakaś ordynarna marmolada. Smak tej kanapki czuję do dzisiaj, ale nie mogę sobie przypomnieć tej koleżanki.Było to w roku szkolnym 1955-1956, 4 klasa Szkoły podstawowej Nr 11 w Poznaniu przy ul. Jarochowskiego. A w tamtych czasach moja mama robiła kanapki z marmoladą, bez żadnego podkładu, ze smalcem lub z margaryną. Masło było w użytku tylko w niedzielę lub święta.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

24 lip 2011, 14:02

Witaj elbesko !

Tak wszystko zjemy , tylko odpowiednio przyrzadzone !!! Swego czasu będąc w rodzinnej Pyrlandi pracowałem w fili Centralnego Laboratorium Akumulatorów i Ogniw ze Starołęki ( filia w Mechowie koło Kobylnicy -- Straszne słowo Zakład Produkcji Specjalnej -- i strasznie tajne !!! ) Pewna pani zamówiła na święta Bożego Narodzenia u pracownika mieszkającego w pobliskim Kicinie -- królika na danie świąteczne . Zamówienie zostało przyjęte . Pech chciał że w dzień poprzedzający dostawę królika ( oprawionego ) pracownik pichcąc jakąś potrawę w kuchni chcąc odgonić swego potężnych rozmiarów kocórka od jakiegoś smakowitego kąska na stole niechcący dziabnoł nieszczęśliwie haczykiem od fajerek w głowę . Kocisko padło jak rażone piorunem . Przerażony reakcją rodziny , wyniósł go za chlewik . W międzyczasie przyszedł kolega aby pomóc przy oprawianiu królika . Ten opowiedział o stracie kota . Kolega kawał kawalarza podsunoł pomysł iście diabelski . Wiesz co . Oprócz królika weżmiemy kota . Damy najpierw Jadzi . Ciekawe czy się pozna . Tak też zrobili . Rano w pracy uroczyście wręczyli Jadzi zamiast królika kota ( oprawionego ) . Królik czekał na swoją kolej w siatce . Jadzia uradowana , zachwycona wagą królika podziękowała , zapłaciła . Jakiś czas , dostawcy chodzili i dziwowali się wraz z kolegami że Jadzia znawczyni kulinarna nie dopatrzyła się podstępu . Nikt jednak nie kwapił się z powiedzeniem prawdy Jadzi .( była niebezpieczna jak się wnerwiła !!) Więc tak pozostało . Po świętach ciekawośc wżieła górę . No pani Jadziu , Jak udał się królik ?? Pychota , i opowiada Jadzia jak był podany z farszem itd. podlany wytrawnym winkiem w trakcie pieczenia . Wiaruchna zdębiała . Zjadła kota . Ale po pewnym czasie wszystko się wydało . Jakiś złośliwiec przechodząc obok Jadzi tak niby niechcący zawsze miałknoł . Koleżanki Jadzi zaaferowane tym zachowaniem swoimi drogami doszły brutalnej prawdy . Winowajca uciekł na urlop . Naturalnie rekompensata była na przeprosiny bardzo kosztowna .

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

24 lip 2011, 14:20

Taaaa.... Pyszna opowieść. To i ja dodam coś na deser...
U nas w rodzinie nikt na czerninę nie narzeka (prócz wżenionych do rodziny Plewków) - wręcz przeciwnie. Babcia robiła pyszną czerninkę, a mój tata i stryj wespół-wzespół tę tradycję podtrzymują. Najczęściej pichcenie odbywa się u mojej kuzynki pod Lesznem, gdzie Dziadkowie mieszkali. Zabiera się ze sobą wszystkie niezbędne wiktuały i w drogę. Kiedyś panowie przyjechali po mnie i po drodze przypomniało im się, że nie zabrali dżemu z czarnej porzeczki. Ja nie zrażona ich roztargnieniem, mówię: - Spokojnie mam w piwnicy odpowiednie szkiełko.
Zajechaliśmy na miejsce. Panowie zabrali się ostro do gotowania, nam wszystkim wyostrzał się apetyt przy dobrym winku i partyjce brydża. No, i nadeszła wielka chwila - zupa gotowa! Tłoczymy się w kolejce do garnka, zasiadamy i zajadamy ze smakiem. Okrzykom zachwytu nie ma końca.
Zmiana warty w kuchni - kobitki idą sprzątać po "męskim gotowaniu" (wszystkie panie pewnie wiedzą o czym mówię :D )
Biorę słoiczek po dżemie, wącham, z niedowierzaniem wkładam palec i próbuję. Ależ tak - to nie dżem tylko buraczki!!! :shock: (ze wstydem przyznaję, że nie "metkuję" swoich przetworów)
Do dziś śmiejemy się przy każdej czerninowej uczcie z tego czernino-barszczu - a najbardziej z tych zachwytów :D

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

24 lip 2011, 15:38

Nie ma to jak nasza polska kuchnia . Niestety często już nie znana i zapomniana . W naszym szczególnie dawnymi czasy klimacie racjonalna i nieodzowna . W trakcie z czasem z "" miłości do ojczyzny "" wędrówek po kraju mogłem się przekonać do naszych rodzimych przysmaków . Ruskie pierogi . Niby proste i nie skomplikowane . A jednak , mają gospodynie swoje tajemnice . Zgodnie z zasadą , droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek . Nasze babcie wiedziały w czym rzecz . Pomijam ciasto na pierogi . Tajemnica ukryta jest w nadzieniu . W wschodnich regionach kraju w każdym przydomowym ogródku rosła mięta . Specyficzny gatunek przekazywany z dziada pradziada pokoleniom . Służyła do wielu celów . W tym przypadku do przyprawiania świeżą miętą ( pokrojoną drobniutko ) , nadzienia . Tak aby była taka nutka smakowo -- zapachowa . Po przegryzieniu się tego nadzienia zawijało się je w pierożki . Pycha !!!! . A do tego skwareczki z tłuszczem ze świeżej słonininki oraz zeszklonej cebulki. Obowiązkowo , jadło się paluszkami mocząc w tluszczyku ze skwareczkami . Druga potrawka -- przekąska ?? To RYDZE . Swieżo zebrane położone na "" placie "" kuchennej i przed położeniem wierzch grzybka lekko nacięty na krzyż a "" harmonijka "" leciutko posypana solą . Zapach podczas prażenia boski . A smak . Kto raz jadł tą pychotę nie zapomni . Tylko gdzie dzisiaj dostać rydze ?? Kiedyś , nosiło się koszami . Trzecia smakowita . Nazywano je "" koszałki opałki "" -- chyba od imienia krasnoludka . Resztkówki z ciasta ( na zakwasie ) rozwałkowywano na placki wielkości dużego talerza . Posypywano prawdziwym makiem i pokrojoną dosyć obficie cebulką . Wstawiano do pieca . Odpadają włoskie wynalazki . Smak , aromat , świerzość nawet kilka dni . Dawniej taki wiktuał podawano pracującym przy żniwach na podwieczorek . Proste a jak smakowało .....


januszniewiem

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

24 lip 2011, 23:43

Drogi Bolku !
Zatem w następnym roku szkolnym 1956/57 byłem Twiom młodszym kolegą szkolnym. Moją wychowawczynią była chyba pani Wolna, która akurat w połowie tego roku owdowiała. Zapamiętałem, iż już w połowie października niespodziewanie na tydzień lub dwa nauka w szkole została zawieszona – wiadomo Polski Październik.
Mimo, iż byliśmy w I klasie to jednak coś do nas docierało z areny politycznej, bo gdy po ostatniej lekcji przed tymi niespodziewnymi wakacjami pędziliśmy przez tzw. Park Sztywnych (czyli stary cmemtarz ewngelicki między Reymonta a Grunwaldzką), któryś w kolegów zaintonował prostacką rymowankę propagandową, którą my dziarsko skandowaliśmy na całe gardło :
„MASŁO, BUŁKA – NIECH ŻYJE GOMUŁKA !!!”
Po chwili, któryś z nas przypomniał sobie następny podobny tekst i znowu park rozbrzmiewał kolejną rymowanką :
„SER GÓRALSKI - NIECH ŻYJE SPYCHALSKI !!!”
Gdy kolega Lejmann (pewnie inaczej pisało się jego nazwisko) wrzasął :
„MASŁO, MIÓD - NIECH ŻYJE BIERUT !!!”
wszyscy rzuciliśmy się na niego, że to nieważne, bo Bierut nie żyje. Chcieliśmy go obić. Niefortunny agitator chcąc nam w przekonujacy sposób zainponować wrzucił swój tornister z dermy do głębokiej kałuży i trzymając za szelkę tornistra (tą odpinającą się) ciągał tą barkę tak długo po wodzie, aż zatonęła. Faktycznie to nam zaimponowało.
Z tej szkoły zapamiętałem, iż całą klasą staliśmy w ogonku z parteru na I piętro by pojedynczo wejść do gabinetu dyrektorki, która każdemu po zamienieniu kilku słów wpisywała do dzienniczka krwisto-czerownym tuszem (podkreślam KRWISTO-CZERWONYM – w tamtych czasach chyba był dostępny tylko z pod lady) wielką „5” z zachowania.
Wiosną 1957 r. w ramach odwilży w szkole w godzinach popołudniowych zaczęła się fakultatywna nauka języka angielskiego – uczyła autentyczna Angielka p. Szymańska żona pilota, bohatera Bitwy o Anglię. Zapamiętałem jej ogromne błękitne okulary o rybich kształtach, dziś wiem że napewno były bardzo trendy.
Jak przez mgłę coś przypomninam sobie, iż chyba przez kilka miesięcy mieliśmy w szkole katechezę, w następnym roku była prowadzona przy kościele.
Jedyny zapamiętany kulinarny akcent z tej szkoły to oczywiście łyżka tranu przed lekcjami serwowana dla wszystkich ta samą łyżką.
No i jeszcze coś, co pośrednio można by do tematu kulinarnego podwiązać – to przecudowne wrażenia zapachowe wiążace się z tą moją pierwszą szkołą, a w zasadzie z drogą do tej szkoły z ulicy Marcelińskiej. Powiem krótko – ULICA WOJSKOWA – i już wiecie co mam na myśli, jeżeli choć raz tam byliście w czasach gdy istaniała jeszcze Wielkoplska Wytwórnia Papierosów. Ten zapach tej ulicy jeszcze do dziś mam w pamięci. Niestety już tam nigdy nie trafię ponownie...

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 03:30

Witam,
Mile wspominam wyjazdy do Wielkopolski na wakacje. Lubilam spedzac czas z kuzynami i pomagac w polu. Pamietam tam potrawy, ktore na codzien nie jadlam. Nalezala do nich "gzika" czyli ser rozrobiony ze smietana i podawany z pyrkami w mundurkach oraz plince, czyli placki zemniaczane. Czerniny nigdy nie tknelam, bo na sama mysl, ze jest przygotowana z krwi nie moglabym jej przelknac. Nie lubilam tez zoladka z kury, ktory byl przysmakiem moich kuzynow oraz kluski na parze. To byly dobre czasy.
ela

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 06:41

Żołądki drobiowe,czernina, plindze (może tak jak mówi ela7255 "plince" - niestety nie ma jakiegoś słownika gwary wielkopolskiej) to były same przysmaki a nie okropności - przynajmniej dla mnie.Ciągle jednak nie mogę sobie przypomnieć jakiejś potrawy której nie chciałem jeść - ale to może być efekt początków sklerozy, czy jakiejś innej podobnej choroby, co w moim wieku zdarza się ludziom często.
Co do koleżeństwa z Krzysztofem Zgrzebnickim to muszę odpowiedzieć negatywnie. Bo w roku szkolnym 1956/1957 na ulicy Winklera otwarto 2 nowozbudowane szkoły podstawowe. Mnie przeniesiono do szkoły nr 68 do klasy 5b ( teraz tej szkoły nie ma a jest w niej przedszkole).

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 09:48

Nasi rodzice mieli z czasów okupacji uraz na punkcie brukwi, która była przed wojną bardzo popularna. Kilka lat temu udało mi się zdobyć to warzywko (w sklepach tego nie mają). Uduszona z masełkiem okazała się być pychotką. Ale kupić tego nigdzie nie można, moja była skradziona z pola, gdzie uprawiają brukiew jako paszę dla bydła.
Pozdrawiam
Marzena

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 10:22

elbesko napisał(a): niestety nie ma jakiegoś słownika gwary wielkopolskiej)


Oczywiście, że jest!
Polecam świetne prace nieżyjącej już prof. Moniki Gruchmanowej.
Posiadam w domu "Słownik gwary miejskiej Poznania", a choć nazwa sugeruje, że chodzi stricte o Poznań, występują tam określenia z różnych rejonów Wielkopolski.
A oprócz tego, autorstwa Pani Profesor:
- Gwary zachodniej Wielkopolski,
- Atlas języka i kultury ludowej Wielkopolski.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 11:22

Mówiąc o braku słownika Gwary Wielkopolskiej zapomniałem dodać, że chodzi mi taki słownik, który był by dostępny, także dla tych co mieszkają daleko od Wielkopolski. Ale może gdzieś w internecie się znajduje taki słownik a tylko ja nie potrafię do niego dojść? Ten znaleziony w internecie pod adresem:http://regionwielkopolska.pl/kultura-ludowa/gwara/podreczny-slownik-gwary-poznanskiej.html jest bardzo cieniutki i zawiera tylko podstawowe wyrażenia.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 14:07

Ten słownik o którym pisze Asia jest dość obszernie umieszczony pod linkiem:
http://www.poznan.pl/mim/public/slownik ... hs=slownik
Sama chętnie bym go kupiła.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 14:19

Sprawdziłem link podany przez Bożenę - faktycznie to dość obszerne dziełko i mi się to także podoba. Jest tam chyba większość z kontrowersyjnych potraw o których jest mowa w powyższych postach.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 20:01

Co roku jeździliśmy klasami zbierać pyry na pegeeroskie pola, zarobione pieniądze były przeznaczane na wycieczki klasowe, tyle wstępu. Do jedzenia przywozili wielkie pajdy chleba posmarowanego smalcem i obłożonego kiełbasą, jak to mi smakowało!, pychota, w domu niby to samo można było zrobić, a jednak smak nie ten.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

25 lip 2011, 22:59

Czernina... tak ją lubiłam... aż ktoś mnie uświadomił że to krew kaczuszki i opisał jak się ją pozyskuje :( Cóż, lubię czerninę (ze śliwkami szczególnie) ale nie mogę jej jeść - ta krew siedzi mi głęboko w głowie...

Albo krupnik... na samo to słowo sztywnieje mi kark... Tłusta zupa z okropną kaszą i widok świńskich ogonów na których była nagotowana (może tylko w tradycji kuchennej mojej rodziny..?)

Najgorsza jednak była naworka - czyli zupa mleczna z mącznymi kluskami.... Aż mnie otrząsa! Pamiętam jak lądowała z powrotem w talerzu - o ile trafiłam...

Ale były też miłe rzeczy :) Uwielbiałam kaszkę mannę z jagodami, szpinak lubiłam z czosnkiem, cebulką i jajkiem (dziś przyrządzam go z serkiem topionym - mniam!). Kawę z wiadra w przedszkolu i podstawówce uwielbiałam! Tęsknię wręcz za tym smakiem! Ale herbata... Cóż, może to była herbata... Pamiętam jedno - to był wręcz ulepek!
A mój ulubiony obiadek na wakacjach u babci to była botwinka z typanymi pyrkami :) A na kolację jajeczko na miękko z masełkiem i solą utarte w kubku... Nie wspominając o koglu-moglu z kakao........ Ech jak to było dawno :)

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

26 lip 2011, 07:49

Kogel - mogel . Pyszne wspomnienie z dzieciństwa . Wakacje u dziadków . Nigdy nie utarłem do końca . Tak długo próbowałem czy już cukier się utarł z żółtkiem ..... aż szklaneczka była pusta . Do kurnika raczej nie zaglądałem . Najczęściej czekałem jak kurka obwieści radosną nowinę światu że zniosła jajeczko -- donośnym gdakaniem . I wtedy zaczynało się poszukiwanie ukrytego poza kurnikiem jajeczka lub jajeczek . Fascynujące , jak potrafiły sprytnie swoje "" skarby "" ukrywać . A kawusia ? Niesamowity zapach szczególnie rano gdy szykowano śniadania .Pamiętam była marki "" TUREK "" Na opakowaniu jegomość smagłolicy w turbanie . Podawana z mlekiem zwana była - bawarką . Znakomita w miarę osłodzona . Tym napojem , naprawdę mogłem ugasić pragnienie . Znakomita była również w wojsku . Prasowana z cukrem . W manierce , doskonały napój gaszący pragnienie . Podobno dodawano ( lekarz pułkowy ) w odpowiedniej ilości do niej specyfik o nazwie -- brom . Mówiono że hamował ( młodzi chłopcy ) popędy miłosne . Może to i prawda , na mnie to nie działało ... Raz , uraczono mnię gdy zachorowałem będąc dzieckiem kaszką manną ugotowaną na gęsto , polaną roztopionym masełkiem i posypaną cukrem . Miałem lekką gorączkę ( chyba była to grypa czy angina ) . Tfuu , większego świństwa chyba w życiu nie popróbowałem . Naturalnie zawartość wylądowała za oknem w ogródku . Brrr , do dzisiaj na samo wspomnienie .... Uwielbiałem jako dziecko kupowaną na Starym Mieście ( Rynek ) w Poznaniu pyszną , pachnącą wątrobiankę oraz metkę . Był tam taki sklepik . Również biały salcesonik , z bułeczką znakomicie doprawiony i aromatyczny . Gdzie się to wszystko dzisiaj podziało ?? Te aromaty że aż ślinka leciała przechodząc obok sklepiku . Dzisiaj , już zapach sklepu z wędlinami ( dosłownie smród bliżej nie określony ) zniechęca do zakupu . Ale coś jeść trzeba , nawet te wynalazki o nazwie ( autentyczne !!! ) "" szynka z piersi gospodyni "" , "" kiełbasa z mięsa "" .

Z pozdrowieniami -- januszniewiem

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

27 lip 2011, 14:58

Wtam wszystkich!

Przypomniał mi się jeszcze twaróg tzw.zgliwiały /śmierdziuszek -tak nazywaliśmy/.
Babcia z białego sera,robiła topiony ser,czyli kejze.
Ależ ,to było czuć ! Okropnie kilka dni fetorku ,jak ten twaróg się "zesmarkacił,"czyli zgliwiał.
Potem babcia go robiła w misce ,ale nad parą, niekiedy smażyła.
Gdyby nie dodawała kminku ,to może bym jadła ser,a tak ....okropność!
Obecnie bardzo lubie i sama robię taki topiony ser ,z twarogu wiejskiego, /tez nad parą/,lecz....nadal bez kminku. :D
Za to czerninę z kaczki ,jemy wszyscy domownicy /no prawie wszyscy/,w tym dużo suszonych śliwek ,gruszek,jabłek.
Ciekawe,czy kaszankę jedzą ci ,którzy nie jadają czerniny?
Choć podobno teraz zamiast krwi ,do kaszanki dodają jakiś erzac smakiem i kolorem podobny do krwi.
A propos ,kawy zbożowej ,to była też "Dobrzynka", oraz kawy z Cykorią ,oprócz wymienianego tu "Turka".
Obecnie jest taka kawa ,jak w/w "Kujawianka".
Nie ma to jak smaki dzieciństwa !Smażone szkloki,czyli cukierki na patelni/pychota/,jest co wspominać!
Pozdrawiam
Ela

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

27 lip 2011, 20:44

Przynajmniej ja nie lubiąc czerniny , w dzieciństwie uwielbiałem kaszankę . Kupowało się ją w tzw. garmażerce . Była w blokach uformowanych uprzednio w foremkach . W tzw. flaku , też bywała lecz bardziej mi smakowała ta właśnie w bloku . Na zimno plaster i zagryzało się chlebkiem lub bułeczką . Był również "" galart "" . Również pyszny . Tak nazywano galaretę z mięskiem i przyprawami . Poznając Śląsk , poznałem też krupnioki . Puchota z zimnym piwkiem . Ale to już było i nie wróci więcej . Teraz chemia , zamienniki , i inne podobne świństwa .

januszniewiem

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

27 lip 2011, 21:24

Dziś prawdziwych kaszanek ( kaszoków) już niema. Najlepsze były ze świniobicia, ale ci co nie mieli warunków do hodowania wieprzka, chodzili do sklepów z podrobami, gdzie kupowało się " surowiec" do kaszanki oraz świeżą krew. Moja mama też chciała kiedyś zrobić, ale nie wyszło jej to i więcej już nie robiła.
Mieszkając obecnie na Śląsku Cieszyńskim nie spotykam się z prawdziwą kaszanką. Są krupnioki - też są dobre, ale to nie ten smak.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

27 lip 2011, 21:33

elbesko napisał(a):Dziś prawdziwych kaszanek ( kaszoków) już niema. [...]

Są, są, lecz nie ogólnie dostępne - 2 razy do roku kupuję po pół świniaka [koszt między 400 a 500 PLN za ok. 50 kg produktów].
Kaszanka, bułczanka, szynka gotowana, kiełbasa [nawet ta ze słoika] i wiele innych.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

27 lip 2011, 21:47

Kupienie świniaka czy jego połowy to stosunkowo łatwo, ale jak ktoś nie ma umiejętności w zakresie wędliniarskim, to musi poszukać fachowca, a dobrych i jednocześnie tanich już nie ma.

Re: Kulinarne zmory naszego dzieciństwa...

28 lip 2011, 07:11

Jest problem z tzw . mięskiem do przerobu . A oznacza to sposób hodowli , żywienia itd. Od tego zależy wartośc produktu końcowego . Dawniej np. hodowla świnki przebiegała inaczej ( w szczególności żywienia jej ) co ma kolosalne znaczenie . Długość hodowli również oraz rasa . Masa mięsna miała inną konsystencię , smak itp. Dobry "" rzeżnik "" od razu orientował się w czym rzecz . Zresztą pamiętam tacy rzeżnicy w okresach przedświątecznych byli umawiani . Był ubój oraz cały ceremoniał robienia wyrobów . Pasztety w słoikach ( co za smak i zapach ) , kiełbasy , szynki , wędzonki , kaszoki , no i oczywiście na samym początku robienia wyrobów tzw. świeżynka smażona z cebulką ( lub bez ) co dawało prawdziwy przedsmak przyszłych uczt . Ważne było tzw. oporządzenie po zabiciu świnki . U nas w Wielkopolsce była oparzana w celu łatwego pozbycia się sierści . Natomiast w regionach wschodnich była najpierw wiechciami słomy opalana i po tej czynności polewana gorącą wodą i myta . Jak się okazało miało to kolosalne znaczenie na jakośc mięsa i słoniny na ogół grubej warstwy na szerokość męskiej dłoni . Taka słonina nabierała innych własności . Nie zaparzona pozbawiona była gruzełkowatości . Połacie słoniny były smarowane solą i w woreczku lnianym wisiały ( dojrzewały ) obok szynek i kiełbas . Jadało się ją pokrojoną w cienkie plasterki na chlebek . Pychota . Stosowało również "" medycznie "" . Nawet na trudno gojące się rany , skaleczenia . Brało się kawałek ( plasterek cienki ) wykrojony bez soli oczywiście i przykładało na ranę . Wspaniale oczyszczała skaleczenie i przyspieszała gojenie . A kiełbasy tzw. robione po chłopsku . Delicje . Przyprawiona , podsuszona z czosnkiem , rozciągała swoją woń na kilka metrów wokoło . Ślinotok osób postronnych -- murowany . Przypomina mnie się tzw. z rosyjska - tuszonka . Inaczej słonina mielona w puszce . Można było smarować ją chleb jak masłem . Z cebulką , pomidorem lub surowym czy kiszonym ogórkiem smakowała wyśmienicie . Niezawodna jako zakąska przy trunkowych męskich spotkaniach i rodaków wieczornych rozmowach.

januszniewiem
Odpowiedz