Ciekawe historie, ciekawe miejsca, biografie ciekawych osób związanych z Wielkopolską, historie rodzinne, artykuły o genealogii.
Odpowiedz

Niektóre odrębności poznańskie - dawniej i dziś

11 wrz 2018, 21:19

Witam,

Zachowałem nr "Wprost" sprzed prawie 34 lat ze względu na poniższy artykuł. Myślę, że z okazji zbliżającej się 100 rocznicy odzyskania niepodległości i 100 rocznicy Powstania Wielkopolskiego warto go przypomnieć.

WPROST tygodnik poznań 2 grudnia 1984 – nr 49/105 15 złotych
ARTYKUŁ DYSKUSYJNY
NIEKTÓRE ODRĘBNOŚCI POZNAŃSKIE – DAWNIEJ I DZIŚ
EDMUND KRZYMIEŃ

Pogląd na temat istnienia odrębności charakterologicznych ludności Wielkopolski uznawany jest dość powszechnie. Przemawiają za nim dość oczywiste fakty. Znajomość ich jest jednak na ogół nieduża, choć postęp w tym już dziś osiągnięty jest znaczny. Przyczynił się do tego w głównej zapewne mierze film „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”.
W ten sposób takie np. zdania Adolfa Nowaczyńskiego : „W Wielkopolsce żadnego powstania nie było. Gdyby jeszcze powstanie w Chochołowie, to coś innego, to mogłoby być czymś interesującym. Ale powstanie i Poznań, to się nie rymuje. Poznaniacy w ogóle w powstaniach nie bywali. W Oleandrach też poznaniaków nie było”, („Warta nad Wartą” s. 12).Mimo jednak, że w tym względzie nastąpiła dość wyraźna rewizja dotychczasowych poglądów, to jakby nadal utrzymuje się przeświadczenie, że powstanie prawdziwie narodowe to takie, które było kierowanie przeciw zaborcy rosyjskiemu, a poza tym te, które zakończyły się klęską. Inne, a więc i te wymierzone przeciw Prusakom, a zwłaszcza organizowane i przeprowadzone przez Wielkopolan i w dodatku zakończone sukcesem – jak te z 1806/1807 i z 1918/1919r. – te powstania już chyba tak bardzo narodowymi nie były.
W naszym jednak przypadku cech poznańskiej odrębności czy też tożsamości chcemy doszukiwać się nie w podejściu do sprawy powstań, lecz w dziedzinie czysto cywilnej. W takim mianowicie, w której poznańska obecność w sprawach ogólnonarodowych zaznaczała się szczególnie mocno. Kompleksów jest w historii Wielkopolski sporo. Spośród nich wybieramy mało znany, lecz za to dobrze wyrażający praktykę podejścia do spraw państwowych, a równocześnie kryjący w sobie dość sensacyjne treści. Chcemy także mówić o odnośnych faktach w przekonaniu, że właśnie „po czynach poznacie”, nigdy zaś z pomocą obiegowych stereotypów.
Wydarzenia, o których zaraz będzie mowa, są wprawdzie nie tak bardzo dzisiejsze, Ala mają na pewno to do siebie, że skłaniają do refleksji na tematy już na wskroś współczesne. Rzecz dotyczyć będzie wyjątkowo dużej ilości złota i srebra, a także innych podobnych walorów, które z tzw. byłej Dzielnicy Pruskiej (Poznańskie i Pomorze – ze stolicą w Toruniu) przepłynęły głównie w 1919 r. z Poznania do Warszawy.
Niechaj jednak w sprawach tych wypowiedzą się przede wszystkim ludzie tamtych lat.. Mówi prezes Izby Przemysłowo-Handlowej z Poznaniu : „Wielkie były daniny Ziem Zachodnich na ołtarzu naszej państwowości. Na pierwszym miejscu szliśmy, gdy chodziło o stworzenie skarbu państwa. Złoto i srebro szeroko płynęło z Wielkopolski i Pomorza. Na pierwsze potrzeby państwa stawiły tutejsze banki z nagromadzonych oszczędności społeczeństwa wielkie wówczas kapitały w formie pożyczek, które się – jak wiadomo – później mocno zdewaluowały. Jeden z tutejszych banków poniósł stratę 150 mln zł.” (Akta Izby Przemysłowo-Handlowej – 1931 r.)
Z kolei ktoś inny napisał : „Stąd np. pochodziło ¾ zapasu złota, które stworzyło podwaliny kruszcowa Banku Polskiego”. (Trójkąt bezpieczeństwa – „Gosp. Zach.” Nr 27 z 1. IX. 1938r.)
Nasuwa się tu zaraz pytanie : Jak to się stało, że tak wielkie kapitały, nie tylko zresztą bankowa, ale i te „z pończoch”, tak szybko i sprawnie popłynęły w wiadomym kierunku? Po prostu pomogli w tym sami poznaniacy. Postąpili tak bez żadnego przymusu wewnętrznego. Spontanicznie. Mieli niewątpliwie sporo zaufania do władz państwowych. Przede wszystkim postąpili tak dlatego, że patriotyczne hasła, których już i wówczas wcale nie brakowało, brali chyba znacznie bardziej serio, niż czynili to w praktyce (właśnie ta praktyka) przeciętni nasi rodacy z innych dzielnic kraju. Ci ostatni mieli poza tym w pogotowiu jeszcze tradycyjny koronny argument : „Jesteśmy przeciętnie znacznie biedniejsi niż poznaniacy, a więc…”
Legenda na temat zamożności, zwłaszcza poznaniaków, utrzymywała się w tamtym czasie wśród ludności innych dzielnic kraju dość powszechnie. Co ona oznaczała w praktyce, o tym dowiedzieć się można m.in. z poznańskich kronik policyjnych tamtych czasów, a także z odpowiednich zapisów poznańskich władz sanitarnych. Faktem jest, że dosłownie tłumy przybyszów z innych dzielnic kraju przewalały się każdego dnia przez poznański dworzec kolejowy. Mało tego, nieprawdopodobnie duże ilości ludzi koczowały całymi stadami na terenach przydworcowych.. Przygnała ich tu właśnie owa stugębna fama o „poznańskich bogactwach”. O tych bogactwach, które przy pewnym sprycie z jednej strony i naiwności z drugiej dałoby się – zdaniem przybyszów – choć częściowo przechwycić. Poznańskie Klondike – to temat dla siebie.
Przeciętny standard majątkowy ówczesnych poznaniaków był zapewne wyższy od podobnego ludzi z dzielnic wschodnich, ale ogromnie się mylili ci, którzy sądzili, że ten względnie znośny standard spadł poznaniakom z ich wielkopolskiego nieba. A tak przecież sądzili nie tylko ci maluczcy. Osiągnięcie takiego standardu kosztowało tubylców wiele, bardzo wiele lat morderczej często harówki, a także bardzo surowych wyrzeczeń, połączonych nierzadko ze zwykłym niedojadaniem.
Podstawowym źródłem poznańsko-pomorskich dochodów oraz oszczędności była praca na przeciętnie raczej mizernych glebach oraz ta wykonywana w ramach szeroko rozumianej infrastruktury rolniczej. Obok tego niemałą rolę w procesie owego systematycznego ciułania groszy odegrały też zarobki ówczesnych poznańsko-pomorskich gastarbeiterów, pracujących w pocie czoła głównie na obszarach westfalsko-nadreńskich.
Ta jednak strona „bogactw” poznańsko-pomorskich mało kogo spoza ludności tubylczej interesowała. Ważne było to, że ci poznaniacy coś jednak posiadali i powinni tym się z rodakami odpowiednio podzielić.
Inne spojrzenie na uciułane przez poznaniaków zasoby mieli Niemcy. Obserwowali oni uważnie to, co robili poznaniacy i Pomorzanie, aby choć tej skali zasoby zdobyć. Upór i zawziętość, z jaką miejscowi Polacy dochodzili do czegoś – Niemcom wprawdzie imponowały, ale im tego czegoś nie zazdrościli, choć przyjaciółmi Polaków na pewno nie byli. Że takie właśnie postawy wykazywali, można się przekonać z odpowiedniej literatury niemieckojęzycznej. Powyższa dygresja była chyba potrzebna, aby zrozumieć fakt, że w ówczesnej b. Dzielnicy Pruskiej żadnego cudu gospodarczego nie było. Była natomiast twarda rzeczywistość, wobec której tubylcy nie mieli ochoty wykazywać bezradności.
Wróćmy jednak do zasadniczego tematu. O tym, że tak szybko opisywane powyżej kapitały znalazły się w Warszawie, zdecydowały również (poza tym, o czym mowa była wyżej) zręczne pociągnięcie odpowiednich czynników warszawskich, które chytrze zaprosiły we właściwą porę do współrządzenia krajem dwóch poznańskich businessmanów – i to takich wcale nieźle otrzaskanych z gospodarką europejską : Józefa Englicha i Kazimierza Hącie. Na stanowiska ministrów gospodarczych.
Zarówno jeden, jak i drugi dali się szybko poznać jako autorzy bardzo oryginalnych koncepcji porządkowania polskiej gospodarki. Warszawie jednak wcale na takich koncepcjach nie zależało. Zainteresowana była tylko sprawa jak najszybszego przechwycenia poznańskich kapitałów. Gdy to nastąpiło – ministrowie o poznańskim rodowodzie okazali się już niepotrzebni. Mogli wrócić do Poznania i tu rozmyślać nad spełnioną rolą w Warszawie. Co o niej sądzili – nie udało się stwierdzić, za to warto przytoczyć pewne zdanie, które w wiadomych sprawach wyraził ktoś inny – bardzo bliski tego co się wówczas między Poznaniem a Warszawą działo.
„Olbrzymie pieniądze z Banku Przemysłowców i Banku Spółek Zarobkowych…” szły do Warszawy, a „złoto wszystko wędrowało jak szara gęś do władczych rąk rządu”. Później zaś : „Te same banki poznańskie musiały wyżebrywać z wielkim trudem drobne kredyty dla handlu i przemysłu pod weksle”. „Z tej zabójczej pustki nie zdołano się już nigdy wyrwać”. (T. Filipowicz : „Moje wspomnienia 1860-1892” s. 128).
Na pewno jednak nie banki były rzeczywistymi ofiarami owych pieniężnych przemieszczeń. Na skutek dewaluacji straty ponieśli przede wszystkim (jak zresztą z reguły) drobni, lecz wyjątkowo liczni ciułacze, co poznańsko-pomorscy. Ci, którzy oszczędzali z myślą o budowaniu dla siebie bezpiecznego jutra.
Sprawa przekazywania zasobów pieniężnych z Poznania do Warszawy nie zakończyła się jednak na tym, o czym była mowa wyżej. Ostatni akt dramatu był chyba najbardziej fajerwerkowy. Wiadomo, że 8 kwietnia 1922 r. przestało istnieć Ministerstwo b. Dzielnicy Pruskiej (Poznańskie i ówczesne Pomorze) i i ono to już właśnie w spadku na pewno zupełnie w polskim stylu sprawowanej władzy państwowej przekazało Warszawie – gratis i franco : ok. 1 mln franków francuskich, 70 tys. dolarów USA, ok. 60 tys. funtów szterlingów oraz przeszło 5 mln marek w szczerym złocie. Ponadto na dalsze otarcie warszawskich łez jeszcze 65 mln marek niemieckich, które wówczas wcale nie były jeszcze tak całkowicie bez wartości. (Bilans działalności Ministerstwa b. Dzielnicy Pruskiej – „Kurier Poznański” nr 83 z 9.IV. 1922 r.).
Przekazano zatem na potrzeby ogólnokrajowe (właśnie ogólnokrajowe) środki, których wartości nie da się przecenić, Tym bardziej, że nic nie skazuje na to, aby jakakolwiek inna dzielnica kraju przekazała w interesie ogólnokrajowym tej skali Cateau. Tego rodzaju wypadek trzeba więc chyba w polskim krajobrazie państwowym uznać za swoistą egzotykę, A mimo to nie należał w historii regionu poznańskiego do wyjątków. Żeby nie sięgać po nowe rzeczy, wystarczy tu chyba przypomnieć chociażby kulisy finansowe poznańskiej „Pewuki”. („Wprost” nr 29 z 1984r.)
Poznańskie na pewno nie było regionem, który by był czy też miał ochotę być na krajowym garnuszku. Skłonności bowiem do efektywnych działań były w tym rejonie zjawiskiem raczej powszechnym.. Czy jednak ludności tego rejonu wychodziło to w konkretnych naszych warunkach zawsze na zdrowie, to już też temat dla siebie. Warto bowiem wiedzieć, że ówczesnemu fiskusowi nie brakowało nigdy inwencji w wyszukiwaniu sposobów, jak by to tych „pruskich Polaków” najskuteczniej wyeksploatować. Fiskus ten pełnił w ówczesnych warunkach rolę podwójną. Z jednej strony też niejako statutową, a z drugiej czynnika wyrównującego poziomy bytowania ludności poszczególnych regionów kraju. W przypadku Poznańskiego chodziło o tzw. wyrównanie w dół. Tego typu wyrównanie spotykało się z aprobatą raczej większości naszych rodaków. Gdy bowiem w Poznańskiem pojawiły się opinie, że kierunek powinien być raczej odwrotny, spotykały się one z ostrą krytyką pozapoznańskiej publicystyki. Wyrażała ona pogląd, że żądania tego rodzaju są dowodem sobkostwa, egoizmu, a czasami jeszcze nawet czegoś gorszego. Epitety te adresowane były więc w praktyce do tych, którzy tak wyjątkowo aktywnie manifestowali swe propaństwowe postawy, m.in. te, o których była mowa wyżej. Bo trzeba i tu przypomnieć, że był to tylko fragment tego rodzaju postaw.. To co w owej dość powszechnie aprobowanej polityce równania w dół było chyba co najmniej krzepiące, to dające się dość łatwo odczytać zjawisko niewiary w to, aby licząca się, w sensie ludnościowym, większość naszych regionów miała ochotę i także wolę windowania swego standardu życiowego w górę, jak to bardzo powszechnie czynili swego czasu np. poznaniacy w konkurencji z Niemcami.. Ciężar gatunkowy tych, którzy ciągnęli polski standard w dół był, niestety, z reguły znacznie większy niż tych, którzy mieli ochotę wznosić go z uporem w górę. Zatem : nec Hercules contra plures – powiedzieli sobie we właściwym czasie ludzie regionu poznańsko-pomorskiego. Tych zaś, którzy z faktem nie chcieli się godzić, dość szybko do pożądanego porządku doprowadził wspomniany już wyżej, a zawsze w takich sprawach niezawodny fiskus.. Proces erodowania poznańskich skłonności do efektywnego działania zaczął się dość wcześnie. Na pewno zaś nie jest zjawiskiem, które narodziło się dopiero „na naszych oczach”.
Mimo wszystko, coś niecoś jednak z owego pozytywnego „folkloru” poznańskiego przetrwało, nawet do dnia dzisiejszego. Przykłady?
W okresie międzywojennym oburzano się w Poznaniu na politykę ówczesnego kartelu cukrowniczego za to, że wygospodarowane przez cukrownie poznańsko-bydgoskie nadwyżki dochodów wykorzystywał na pokrycie strat cukrowni czynnych w pozostałych dzielnicach kraju (m.in. „Gosp. Zach.” Nr 7 z 1.VI.1937r.). A jak jest dziś? Podobnie, choć kartelu już nie ma. Dowód? Sprawozdanie GUS na temat gospodarki 500 naszych największych przedsiębiorstw produkcyjnych. Żeby zaś sytuacja w tej dziedzinie była dziś mniej nudna niż dawniej, zafundowaliśmy sobie na dodatek „Robczyce”. Różnica istotna między tym, co było poprzednio, a tym, co jest obecnie, sprowadza się więc chyba tylko do tego, że wówczas potrafiono się jeszcze na odnośną politykę oburzać, dziś natomiast już nas na to po prostu nie stać. Traktujemy rzecz jako zwykły dopust Boży, a dopiero na wypadek , gdyby ktoś ośmielił się mieć co do tego wątpliwości, uruchamia się prawie samoczynnie bobrze nam znana usłużna dialektyka. Ona potrafi nie tylko wątpliwości rozproszyć i wszechstronnie sprawę wyjaśnić, ale ponadto – czuje się zawsze na siłach zobiektywizować każdą sytuację. Nie tylko zresztą w sprawach gospodarki naszych cukrowni.
Tymczasem przykład dalszej analogii między dawnymi, a nowymi laty. Wyroby poznańskich zakładów mięsnych cieszyły się w latach międzywojennych dużym wśród importerów zachodnich wzięciem. („Gosp. Zach.” Nr 10 z 1.IX.1937r.). I także nie inaczej dzieje się obecnie. Importerzy ci żądają odnośnych wyrobów właśnie z Poznania. Zastrzegają sobie to już w samych kontraktach.
Przykładów o podobnym charakterze przytoczyć by można więcej, ale nie jest to chyba tu potrzebne. Ważne wydaje się być natomiast to, , że utrzymuje się nadal stała erozja owych pozytywnych wartości poznańskich. Proces rozwija się w sposób nieubłagalny, choć nie zawsze spektakularny. Że proces taki trwa, nie można się dziwić. Zdumiewać by musiało dopiero coś raczej przeciwnego. Gdyby mianowicie procesu takiego nie było. Gdyby nie dochodził do głosu i nie rozwijał się on, mimo że np. robota efektywna czy solidarne działania traktowane bywają w praktyce (opłacalne) Bardzo często, a niekiedy wprost nagminnie – na równi, a nierzadko zaś nawet i gorzej niż te będące ich antytezami. Gdy racje różnej maści niedołęstwa i niezliczonych odmian cwaniactwa (w czym na pewno osiągnęliśmy wyjątkowy postęp) natrafiają na nierzadko większe zrozumienie, a niekiedy i uznanie niż różne postacie ich przeciwieństw. Gdy tolerowane bywają stany zwichniętej równowagi względnie proporcji między wielkością środków, na które dana jednostka (osoba, przedsiębiorstwo, branża, region itd.) efektywnie przekazują do puli ogólnej, a tą ilością, którą ta sama jenostka stamtąd zabiera. Równowagi zwichniętej na korzyść brania. Abstrahujemy też – rzecz jasna – od ogólnie w cywilizowanym świecie uznawanych spraw socjalnych, bo jest to zagadnienie innego gatunku. W warunkach funkcjonowania odnośnych deformacji po prostu nie może działać odpowiednio tu rozumiane prawo Greshama (jeśli ktoś woli Kopernika), a więc to, że wartości bardziej cenne są w danych warunkach wypierane przez te o niższym ciężarze gatunkowym. Tak się w praktyce dzieje dlatego, ponieważ aniołów na tym świecie brak, a kandydatów do pełnienia funkcji szeryfów jest także coraz mniej. Ludzie po prostu potrafią nie tylko racjonalnie myśleć, ale i działać. Wyciągać odpowiednie wnioski.
Jeszcze raz podkreśla się, że sprawy, o których tu mowa, dotyczące w równym stopniu poszczególnych osób, co przedsiębiorstw, instytucji i wcale nie najmniejszym stopniu również regionów. Za tym, że szczególnie w regionach sprawy te się dodatkowo odpowiednio nakładają i kumulują.
Na marginesie powyższych rozważań wypada zapewne w tym miejscu przypomnieć to, co w kontekście właśnie podkreślanych zwichnięć mieli w 1956 r. do powiedzenia zwłaszcza robotnicy „Cegielskiego”. Mieli do powiedzenia wówczas, gdy odpowiednie rozmowy prowadzone były z nimi w warunkach optymalnie kameralnych. Wysuwali oni wówczas bardzo stanowczo taki oto postulat : „Nie chcemy pracować na dziadów ani też na cwaniaków i to m.in. też dlatego sami nie mamy ochoty przekształcać ani się w dziadów, ani w cwaniaków”.
Wiadomo jednak, że nie chcieć można, ale czy tego rodzaju niechcenie ma w naszych warunkach szanse powodzenia? Wydaje się, że mało jest u nas takich, którzy w szanse takie są w stanie – na obecnym etapie naszego rozwoju – uwierzyć. Pojawiają się mianowicie poglądy, że:
„Dopóki nie opłaca się pracowac dobrze, dopóki pracownicy wielkich kombinatów zarabiają więcej, bo stanowią siłę, a ktoś zatrudniony w małej wytwórni wyrobów precyzyjnych tej siły nie ma, musi więc zadowolić się skromną pensyjką” i dodajmy od siebie – dopóki regiony o tzw. większej sile przebicia będą w wyścigu po „złote runo” do ogólnonarodowego żłobu wyprzedzać – bez względu na swój do tego żłobu wkład – te regiony, które takiej siły nie posiadają i są zwolennikami podziałów na racjonalnych zasadach (do, ut des) „dopóty będziemy się pogrążać” (Cytat : D. Passent – „Polityka” nr 39/84). Będziemy stawać się zaściankiem Europy. Jej panopticum. Czy jednak rozwój w tym kierunku jest nieodwracalny? Czy wiadomego charakteru odrębności Poznańskie trzeba tym samym permanentnie spisywać na straty? Czy dla nich już też naprawdę nie ma u nas ratunku?
EDMUND KRZYMIEŃ

Re: Niektóre odrębności poznańskie - dawniej i dziś

12 wrz 2018, 08:46

Henryk Krzyżan napisał(a):Witam,

Zachowałem nr "Wprost" sprzed prawie 34 lat ze względu na poniższy artykuł. Myślę, że z okazji zbliżającej się 100 rocznicy odzyskania niepodległości i 100 rocznicy Powstania Wielkopolskiego warto go przypomnieć.

WPROST tygodnik poznań 2 grudnia 1984 – nr 49/105 15 złotych
ARTYKUŁ DYSKUSYJNY
NIEKTÓRE ODRĘBNOŚCI POZNAŃSKIE – DAWNIEJ I DZIŚ
EDMUND KRZYMIEŃ

Pogląd na temat istnienia odrębności charakterologicznych ludności Wielkopolski uznawany jest dość powszechnie. Przemawiają za nim dość oczywiste fakty. Znajomość ich jest jednak na ogół nieduża, choć postęp w tym już dziś osiągnięty jest znaczny. Przyczynił się do tego w głównej zapewne mierze film „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”.
W ten sposób takie np. zdania Adolfa Nowaczyńskiego : „W Wielkopolsce żadnego powstania nie było. Gdyby jeszcze powstanie w Chochołowie, to coś innego, to mogłoby być czymś interesującym. Ale powstanie i Poznań, to się nie rymuje. Poznaniacy w ogóle w powstaniach nie bywali. W Oleandrach też poznaniaków nie było”, („Warta nad Wartą” s. 12).Mimo jednak, że w tym względzie nastąpiła dość wyraźna rewizja dotychczasowych poglądów, to jakby nadal utrzymuje się przeświadczenie, że powstanie prawdziwie narodowe to takie, które było kierowanie przeciw zaborcy rosyjskiemu, a poza tym te, które zakończyły się klęską. Inne, a więc i te wymierzone przeciw Prusakom, a zwłaszcza organizowane i przeprowadzone przez Wielkopolan i w dodatku zakończone sukcesem – jak te z 1806/1807 i z 1918/1919r. – te powstania już chyba tak bardzo narodowymi nie były.
W naszym jednak przypadku cech poznańskiej odrębności czy też tożsamości chcemy doszukiwać się nie w podejściu do sprawy powstań, lecz w dziedzinie czysto cywilnej. W takim mianowicie, w której poznańska obecność w sprawach ogólnonarodowych zaznaczała się szczególnie mocno. Kompleksów jest w historii Wielkopolski sporo. Spośród nich wybieramy mało znany, lecz za to dobrze wyrażający praktykę podejścia do spraw państwowych, a równocześnie kryjący w sobie dość sensacyjne treści. Chcemy także mówić o odnośnych faktach w przekonaniu, że właśnie „po czynach poznacie”, nigdy zaś z pomocą obiegowych stereotypów.
Wydarzenia, o których zaraz będzie mowa, są wprawdzie nie tak bardzo dzisiejsze, Ala mają na pewno to do siebie, że skłaniają do refleksji na tematy już na wskroś współczesne. Rzecz dotyczyć będzie wyjątkowo dużej ilości złota i srebra, a także innych podobnych walorów, które z tzw. byłej Dzielnicy Pruskiej (Poznańskie i Pomorze – ze stolicą w Toruniu) przepłynęły głównie w 1919 r. z Poznania do Warszawy.
Niechaj jednak w sprawach tych wypowiedzą się przede wszystkim ludzie tamtych lat.. Mówi prezes Izby Przemysłowo-Handlowej z Poznaniu : „Wielkie były daniny Ziem Zachodnich na ołtarzu naszej państwowości. Na pierwszym miejscu szliśmy, gdy chodziło o stworzenie skarbu państwa. Złoto i srebro szeroko płynęło z Wielkopolski i Pomorza. Na pierwsze potrzeby państwa stawiły tutejsze banki z nagromadzonych oszczędności społeczeństwa wielkie wówczas kapitały w formie pożyczek, które się – jak wiadomo – później mocno zdewaluowały. Jeden z tutejszych banków poniósł stratę 150 mln zł.” (Akta Izby Przemysłowo-Handlowej – 1931 r.)
Z kolei ktoś inny napisał : „Stąd np. pochodziło ¾ zapasu złota, które stworzyło podwaliny kruszcowa Banku Polskiego”. (Trójkąt bezpieczeństwa – „Gosp. Zach.” Nr 27 z 1. IX. 1938r.)
Nasuwa się tu zaraz pytanie : Jak to się stało, że tak wielkie kapitały, nie tylko zresztą bankowa, ale i te „z pończoch”, tak szybko i sprawnie popłynęły w wiadomym kierunku? Po prostu pomogli w tym sami poznaniacy. Postąpili tak bez żadnego przymusu wewnętrznego. Spontanicznie. Mieli niewątpliwie sporo zaufania do władz państwowych. Przede wszystkim postąpili tak dlatego, że patriotyczne hasła, których już i wówczas wcale nie brakowało, brali chyba znacznie bardziej serio, niż czynili to w praktyce (właśnie ta praktyka) przeciętni nasi rodacy z innych dzielnic kraju. Ci ostatni mieli poza tym w pogotowiu jeszcze tradycyjny koronny argument : „Jesteśmy przeciętnie znacznie biedniejsi niż poznaniacy, a więc…”
Legenda na temat zamożności, zwłaszcza poznaniaków, utrzymywała się w tamtym czasie wśród ludności innych dzielnic kraju dość powszechnie. Co ona oznaczała w praktyce, o tym dowiedzieć się można m.in. z poznańskich kronik policyjnych tamtych czasów, a także z odpowiednich zapisów poznańskich władz sanitarnych. Faktem jest, że dosłownie tłumy przybyszów z innych dzielnic kraju przewalały się każdego dnia przez poznański dworzec kolejowy. Mało tego, nieprawdopodobnie duże ilości ludzi koczowały całymi stadami na terenach przydworcowych.. Przygnała ich tu właśnie owa stugębna fama o „poznańskich bogactwach”. O tych bogactwach, które przy pewnym sprycie z jednej strony i naiwności z drugiej dałoby się – zdaniem przybyszów – choć częściowo przechwycić. Poznańskie Klondike – to temat dla siebie.
Przeciętny standard majątkowy ówczesnych poznaniaków był zapewne wyższy od podobnego ludzi z dzielnic wschodnich, ale ogromnie się mylili ci, którzy sądzili, że ten względnie znośny standard spadł poznaniakom z ich wielkopolskiego nieba. A tak przecież sądzili nie tylko ci maluczcy. Osiągnięcie takiego standardu kosztowało tubylców wiele, bardzo wiele lat morderczej często harówki, a także bardzo surowych wyrzeczeń, połączonych nierzadko ze zwykłym niedojadaniem.
Podstawowym źródłem poznańsko-pomorskich dochodów oraz oszczędności była praca na przeciętnie raczej mizernych glebach oraz ta wykonywana w ramach szeroko rozumianej infrastruktury rolniczej. Obok tego niemałą rolę w procesie owego systematycznego ciułania groszy odegrały też zarobki ówczesnych poznańsko-pomorskich gastarbeiterów, pracujących w pocie czoła głównie na obszarach westfalsko-nadreńskich.
Ta jednak strona „bogactw” poznańsko-pomorskich mało kogo spoza ludności tubylczej interesowała. Ważne było to, że ci poznaniacy coś jednak posiadali i powinni tym się z rodakami odpowiednio podzielić.
Inne spojrzenie na uciułane przez poznaniaków zasoby mieli Niemcy. Obserwowali oni uważnie to, co robili poznaniacy i Pomorzanie, aby choć tej skali zasoby zdobyć. Upór i zawziętość, z jaką miejscowi Polacy dochodzili do czegoś – Niemcom wprawdzie imponowały, ale im tego czegoś nie zazdrościli, choć przyjaciółmi Polaków na pewno nie byli. Że takie właśnie postawy wykazywali, można się przekonać z odpowiedniej literatury niemieckojęzycznej. Powyższa dygresja była chyba potrzebna, aby zrozumieć fakt, że w ówczesnej b. Dzielnicy Pruskiej żadnego cudu gospodarczego nie było. Była natomiast twarda rzeczywistość, wobec której tubylcy nie mieli ochoty wykazywać bezradności.
Wróćmy jednak do zasadniczego tematu. O tym, że tak szybko opisywane powyżej kapitały znalazły się w Warszawie, zdecydowały również (poza tym, o czym mowa była wyżej) zręczne pociągnięcie odpowiednich czynników warszawskich, które chytrze zaprosiły we właściwą porę do współrządzenia krajem dwóch poznańskich businessmanów – i to takich wcale nieźle otrzaskanych z gospodarką europejską : Józefa Englicha i Kazimierza Hącie. Na stanowiska ministrów gospodarczych.
Zarówno jeden, jak i drugi dali się szybko poznać jako autorzy bardzo oryginalnych koncepcji porządkowania polskiej gospodarki. Warszawie jednak wcale na takich koncepcjach nie zależało. Zainteresowana była tylko sprawa jak najszybszego przechwycenia poznańskich kapitałów. Gdy to nastąpiło – ministrowie o poznańskim rodowodzie okazali się już niepotrzebni. Mogli wrócić do Poznania i tu rozmyślać nad spełnioną rolą w Warszawie. Co o niej sądzili – nie udało się stwierdzić, za to warto przytoczyć pewne zdanie, które w wiadomych sprawach wyraził ktoś inny – bardzo bliski tego co się wówczas między Poznaniem a Warszawą działo.
„Olbrzymie pieniądze z Banku Przemysłowców i Banku Spółek Zarobkowych…” szły do Warszawy, a „złoto wszystko wędrowało jak szara gęś do władczych rąk rządu”. Później zaś : „Te same banki poznańskie musiały wyżebrywać z wielkim trudem drobne kredyty dla handlu i przemysłu pod weksle”. „Z tej zabójczej pustki nie zdołano się już nigdy wyrwać”. (T. Filipowicz : „Moje wspomnienia 1860-1892” s. 128).
Na pewno jednak nie banki były rzeczywistymi ofiarami owych pieniężnych przemieszczeń. Na skutek dewaluacji straty ponieśli przede wszystkim (jak zresztą z reguły) drobni, lecz wyjątkowo liczni ciułacze, co poznańsko-pomorscy. Ci, którzy oszczędzali z myślą o budowaniu dla siebie bezpiecznego jutra.
Sprawa przekazywania zasobów pieniężnych z Poznania do Warszawy nie zakończyła się jednak na tym, o czym była mowa wyżej. Ostatni akt dramatu był chyba najbardziej fajerwerkowy. Wiadomo, że 8 kwietnia 1922 r. przestało istnieć Ministerstwo b. Dzielnicy Pruskiej (Poznańskie i ówczesne Pomorze) i i ono to już właśnie w spadku na pewno zupełnie w polskim stylu sprawowanej władzy państwowej przekazało Warszawie – gratis i franco : ok. 1 mln franków francuskich, 70 tys. dolarów USA, ok. 60 tys. funtów szterlingów oraz przeszło 5 mln marek w szczerym złocie. Ponadto na dalsze otarcie warszawskich łez jeszcze 65 mln marek niemieckich, które wówczas wcale nie były jeszcze tak całkowicie bez wartości. (Bilans działalności Ministerstwa b. Dzielnicy Pruskiej – „Kurier Poznański” nr 83 z 9.IV. 1922 r.).
Przekazano zatem na potrzeby ogólnokrajowe (właśnie ogólnokrajowe) środki, których wartości nie da się przecenić, Tym bardziej, że nic nie skazuje na to, aby jakakolwiek inna dzielnica kraju przekazała w interesie ogólnokrajowym tej skali Cateau. Tego rodzaju wypadek trzeba więc chyba w polskim krajobrazie państwowym uznać za swoistą egzotykę, A mimo to nie należał w historii regionu poznańskiego do wyjątków. Żeby nie sięgać po nowe rzeczy, wystarczy tu chyba przypomnieć chociażby kulisy finansowe poznańskiej „Pewuki”. („Wprost” nr 29 z 1984r.)
Poznańskie na pewno nie było regionem, który by był czy też miał ochotę być na krajowym garnuszku. Skłonności bowiem do efektywnych działań były w tym rejonie zjawiskiem raczej powszechnym.. Czy jednak ludności tego rejonu wychodziło to w konkretnych naszych warunkach zawsze na zdrowie, to już też temat dla siebie. Warto bowiem wiedzieć, że ówczesnemu fiskusowi nie brakowało nigdy inwencji w wyszukiwaniu sposobów, jak by to tych „pruskich Polaków” najskuteczniej wyeksploatować. Fiskus ten pełnił w ówczesnych warunkach rolę podwójną. Z jednej strony też niejako statutową, a z drugiej czynnika wyrównującego poziomy bytowania ludności poszczególnych regionów kraju. W przypadku Poznańskiego chodziło o tzw. wyrównanie w dół. Tego typu wyrównanie spotykało się z aprobatą raczej większości naszych rodaków. Gdy bowiem w Poznańskiem pojawiły się opinie, że kierunek powinien być raczej odwrotny, spotykały się one z ostrą krytyką pozapoznańskiej publicystyki. Wyrażała ona pogląd, że żądania tego rodzaju są dowodem sobkostwa, egoizmu, a czasami jeszcze nawet czegoś gorszego. Epitety te adresowane były więc w praktyce do tych, którzy tak wyjątkowo aktywnie manifestowali swe propaństwowe postawy, m.in. te, o których była mowa wyżej. Bo trzeba i tu przypomnieć, że był to tylko fragment tego rodzaju postaw.. To co w owej dość powszechnie aprobowanej polityce równania w dół było chyba co najmniej krzepiące, to dające się dość łatwo odczytać zjawisko niewiary w to, aby licząca się, w sensie ludnościowym, większość naszych regionów miała ochotę i także wolę windowania swego standardu życiowego w górę, jak to bardzo powszechnie czynili swego czasu np. poznaniacy w konkurencji z Niemcami.. Ciężar gatunkowy tych, którzy ciągnęli polski standard w dół był, niestety, z reguły znacznie większy niż tych, którzy mieli ochotę wznosić go z uporem w górę. Zatem : nec Hercules contra plures – powiedzieli sobie we właściwym czasie ludzie regionu poznańsko-pomorskiego. Tych zaś, którzy z faktem nie chcieli się godzić, dość szybko do pożądanego porządku doprowadził wspomniany już wyżej, a zawsze w takich sprawach niezawodny fiskus.. Proces erodowania poznańskich skłonności do efektywnego działania zaczął się dość wcześnie. Na pewno zaś nie jest zjawiskiem, które narodziło się dopiero „na naszych oczach”.
Mimo wszystko, coś niecoś jednak z owego pozytywnego „folkloru” poznańskiego przetrwało, nawet do dnia dzisiejszego. Przykłady?
W okresie międzywojennym oburzano się w Poznaniu na politykę ówczesnego kartelu cukrowniczego za to, że wygospodarowane przez cukrownie poznańsko-bydgoskie nadwyżki dochodów wykorzystywał na pokrycie strat cukrowni czynnych w pozostałych dzielnicach kraju (m.in. „Gosp. Zach.” Nr 7 z 1.VI.1937r.). A jak jest dziś? Podobnie, choć kartelu już nie ma. Dowód? Sprawozdanie GUS na temat gospodarki 500 naszych największych przedsiębiorstw produkcyjnych. Żeby zaś sytuacja w tej dziedzinie była dziś mniej nudna niż dawniej, zafundowaliśmy sobie na dodatek „Robczyce”. Różnica istotna między tym, co było poprzednio, a tym, co jest obecnie, sprowadza się więc chyba tylko do tego, że wówczas potrafiono się jeszcze na odnośną politykę oburzać, dziś natomiast już nas na to po prostu nie stać. Traktujemy rzecz jako zwykły dopust Boży, a dopiero na wypadek , gdyby ktoś ośmielił się mieć co do tego wątpliwości, uruchamia się prawie samoczynnie bobrze nam znana usłużna dialektyka. Ona potrafi nie tylko wątpliwości rozproszyć i wszechstronnie sprawę wyjaśnić, ale ponadto – czuje się zawsze na siłach zobiektywizować każdą sytuację. Nie tylko zresztą w sprawach gospodarki naszych cukrowni.
Tymczasem przykład dalszej analogii między dawnymi, a nowymi laty. Wyroby poznańskich zakładów mięsnych cieszyły się w latach międzywojennych dużym wśród importerów zachodnich wzięciem. („Gosp. Zach.” Nr 10 z 1.IX.1937r.). I także nie inaczej dzieje się obecnie. Importerzy ci żądają odnośnych wyrobów właśnie z Poznania. Zastrzegają sobie to już w samych kontraktach.
Przykładów o podobnym charakterze przytoczyć by można więcej, ale nie jest to chyba tu potrzebne. Ważne wydaje się być natomiast to, , że utrzymuje się nadal stała erozja owych pozytywnych wartości poznańskich. Proces rozwija się w sposób nieubłagalny, choć nie zawsze spektakularny. Że proces taki trwa, nie można się dziwić. Zdumiewać by musiało dopiero coś raczej przeciwnego. Gdyby mianowicie procesu takiego nie było. Gdyby nie dochodził do głosu i nie rozwijał się on, mimo że np. robota efektywna czy solidarne działania traktowane bywają w praktyce (opłacalne) Bardzo często, a niekiedy wprost nagminnie – na równi, a nierzadko zaś nawet i gorzej niż te będące ich antytezami. Gdy racje różnej maści niedołęstwa i niezliczonych odmian cwaniactwa (w czym na pewno osiągnęliśmy wyjątkowy postęp) natrafiają na nierzadko większe zrozumienie, a niekiedy i uznanie niż różne postacie ich przeciwieństw. Gdy tolerowane bywają stany zwichniętej równowagi względnie proporcji między wielkością środków, na które dana jednostka (osoba, przedsiębiorstwo, branża, region itd.) efektywnie przekazują do puli ogólnej, a tą ilością, którą ta sama jenostka stamtąd zabiera. Równowagi zwichniętej na korzyść brania. Abstrahujemy też – rzecz jasna – od ogólnie w cywilizowanym świecie uznawanych spraw socjalnych, bo jest to zagadnienie innego gatunku. W warunkach funkcjonowania odnośnych deformacji po prostu nie może działać odpowiednio tu rozumiane prawo Greshama (jeśli ktoś woli Kopernika), a więc to, że wartości bardziej cenne są w danych warunkach wypierane przez te o niższym ciężarze gatunkowym. Tak się w praktyce dzieje dlatego, ponieważ aniołów na tym świecie brak, a kandydatów do pełnienia funkcji szeryfów jest także coraz mniej. Ludzie po prostu potrafią nie tylko racjonalnie myśleć, ale i działać. Wyciągać odpowiednie wnioski.
Jeszcze raz podkreśla się, że sprawy, o których tu mowa, dotyczące w równym stopniu poszczególnych osób, co przedsiębiorstw, instytucji i wcale nie najmniejszym stopniu również regionów. Za tym, że szczególnie w regionach sprawy te się dodatkowo odpowiednio nakładają i kumulują.
Na marginesie powyższych rozważań wypada zapewne w tym miejscu przypomnieć to, co w kontekście właśnie podkreślanych zwichnięć mieli w 1956 r. do powiedzenia zwłaszcza robotnicy „Cegielskiego”. Mieli do powiedzenia wówczas, gdy odpowiednie rozmowy prowadzone były z nimi w warunkach optymalnie kameralnych. Wysuwali oni wówczas bardzo stanowczo taki oto postulat : „Nie chcemy pracować na dziadów ani też na cwaniaków i to m.in. też dlatego sami nie mamy ochoty przekształcać ani się w dziadów, ani w cwaniaków”.
Wiadomo jednak, że nie chcieć można, ale czy tego rodzaju niechcenie ma w naszych warunkach szanse powodzenia? Wydaje się, że mało jest u nas takich, którzy w szanse takie są w stanie – na obecnym etapie naszego rozwoju – uwierzyć. Pojawiają się mianowicie poglądy, że:
„Dopóki nie opłaca się pracowac dobrze, dopóki pracownicy wielkich kombinatów zarabiają więcej, bo stanowią siłę, a ktoś zatrudniony w małej wytwórni wyrobów precyzyjnych tej siły nie ma, musi więc zadowolić się skromną pensyjką” i dodajmy od siebie – dopóki regiony o tzw. większej sile przebicia będą w wyścigu po „złote runo” do ogólnonarodowego żłobu wyprzedzać – bez względu na swój do tego żłobu wkład – te regiony, które takiej siły nie posiadają i są zwolennikami podziałów na racjonalnych zasadach (do, ut des) „dopóty będziemy się pogrążać” (Cytat : D. Passent – „Polityka” nr 39/84). Będziemy stawać się zaściankiem Europy. Jej panopticum. Czy jednak rozwój w tym kierunku jest nieodwracalny? Czy wiadomego charakteru odrębności Poznańskie trzeba tym samym permanentnie spisywać na straty? Czy dla nich już też naprawdę nie ma u nas ratunku?
EDMUND KRZYMIEŃ


W kontekście tego tekstu można zrozumieć źródła ruchów autonomicznych na Górnym Śląsku. Mieszkańcom tego regionu obiecano autonomię (także i budżetową), trzykrotnie brali udział w powstaniach. Poprzez wojnę i związane z nią zmiany geopolityczne, późniejszy upadek roli węgla i przemysłu ciężkiego, region ten został wyekploatowany i mocno podupadł. Obecny rząd dość ochoczo popierał separatystów katalońskich (jako argument sporu z UE) - ciekawe jak by sobie poradził z ruchem o takiej silne właśnie na Górnym Śląsku ?

Re: Niektóre odrębności poznańskie - dawniej i dziś

16 gru 2018, 20:57

WIELKOPOLSKI KONTYNENT
WALDEMAR ŁAZUGA
15.10.2018 CZYTA SIĘ 16 MINUT " cytat tytułu "

Polak z Warszawy, Lwowa, Wilna czy Krakowa, który sto lat temu przyjeżdżał do Poznania, lądował w „zgoła obcym pod każdym względem kraju”.

https://www.tygodnikpowszechny.pl/wielk ... MaZYWHRpeg
Odpowiedz