Kultura ludowa- opowiesci zebrane w okolicach Michowa, powiat lubartowski przekaz ustny. Wydane w książce „ Dziwy spod strzechy i wierzbowej dziupli” - umieściłam link w pierwszym poście, ale nie działa więc postanowiłam przepisać ze swoich zbiorów.
Owczarze . Zebrał Michał Chomiuk Trochę dreszczyku emocji w tych naszych trudnych czasach
„ Dwóch osobników zarośniętych twardą szczeciną na twarzy, ubranych w lniane spodnie i wypłowiałe nieco brunatne kapoty kroczyło dziarskim krokiem w stronę Michowa.
Ich twarze, mimo, że posępne i dzikie miały w sobie coś figlarnego, jakby jakiś makabryczny, złowieszczy humor wymalowany w ich twardych, niedobrych obliczach.
Jasne, nieco stargane czupryny pokrywały stare sukienne, czarne kapelusze, które tylko dodawały tym dwóm niesamowitego wyglądu.
Szli tak dłuższy już czas nie odzywając się do siebie, ani nie spoglądając na boki, czy na siebie.
Ich wzrok był utkwiony wprost naprzeciwko, tam, gdzie się posuwali.
Był śliczny majowy poranek i słoneczko zdążyło wyjść już dość wysoko, aby swym ożywczym
blaskiem wezwać śpiący świat do nowego dnia, nowego życia.
Zapowiadał się pogodny dzień, wiatru nie było, na niebie biała szeroka, równiutko porozrywana kompozycja drobniutkiej perlistej „owczej wełny”.
Tysiące żółtych kwiatów mniszka rozwinęło swe śliczne główki chłonąc ożywcze promienie słońca.
Kwitły jabłonie, grusze i jeszcze niektóre czereśnie wokół których bzyczały setki pszczół.
Wszystko wskazywało na to, że tego roku będzie urodzaj, że Matka Ziemia nie poskąpi swym dzieciom wszelkiego dobra i dostatku, że będzie dobry rok.
A różnie bywało – trzy lata temu na przykład, w maju przyszły mrozy, które ścięły wszelki kwiat owocowy, później okazało się, że zboża też się nie udały.
A na domiar złego wszelka zwierzyna, którą ludzie trzymali marniała, chorowała, padała, no i głodno było.
Ludzie z wielkim trudem przeżyli ten rok.
Słabli w oczach, mizernieli, kombinowali jak się dało. Wielu, co słabszych, starszych, czy chorych pożegnało się z tym światem.
Teraz na szczęście było inaczej.
Żółte cytrynki ozdabiały sady i kwieciste łąki popisami swych subtelnych lotów, a ciepła aura dopisywała już od początku marca.
Ożywczych deszczów także nie brakowało. I tylko tych dwóch wędrowców jakoś nie bardzo pasowało do tego sielskiego krajobrazu.
Ich wygląd, wzrok, szaleństwo jakie od nich biło wiązało ich raczej z plagami poprzednich nieurodzajnych lat, niż z tym co działo się dookoła.
Oto właśnie zbliżali się oni do pierwszych chałup Michowa, gdzie zamierzali pozostać kilka dni.
Weszli na szeroki, ubity trakt po którego obu stronach stały drewniane chałupy kryte strzechą, w których mieszkali miejscowi.
Obok chałup widać było komórki, stodoły, gdzieniegdzie studnie itp.
Mieszkańcy miasteczka nieufnym wzrokiem patrzyli na przybyszów, a kobiety natychmiast zaganiały zwierzynę
do pomieszczeń i chowały dzieci by ustrzec je od złego uroku.
Poznali bowiem wszyscy, że ci dwaj to nikt inny jak tylko wędrowni owczarze we własnej osobie.
Wszyscy tu dobrze wiedzieli, że owczarze to nic dobrego i mimo, że wielu z nich potrafiło pomóc, ulżyć biedzie ludzkiej i zwierzęcej, choroby uleczyć,
burzę odegnać, to jednak większość tych wędrownych włóczęgów miała rodowód iście diabelski.
Mówiono, że owczarze kontaktują się ze złymi duchami i sam diabeł wspiera ich niecne czyny.
Podobno w swych ciemnych praktykach posługiwali się oni kośćmi ludzkimi wygrzebanymi z grobów i okraszonymi stekiem
wulgarnych zaklęć od których włos na głowie się jeżył.
Tak... owczarze byli czarownikami. Bano się ich jako mistrzów czartowskich, ale też darzono swego rodzaju szacunkiem.
Wielu ludzi, którzy tracili w życiu nadzieję, zawiedzionych, samotnych, chorych i nieszczęśliwych udawało się do owczarzy,
jako do ostatnich pocieszycieli, chwytając się ich jak ostatniej deski ratunku.
Tam gdzie nie pomagały modły i księża, tam dały radę czary i owczarze. Tak więc nie jeden wieśniak czy miastowy,
ubogi czy bogaty oddawał co tylko miał, by słono czarownika opłacić, aby ten ofiarował mu swe tajemne usługi.
Wiedziano także, że owczarzy nie wolno drażnić, złościć ani zadzierać z nimi, bo każdy taki czyn mścił się na tym, kto był jego sprawcą.
Krążyło na ten temat mnóstwo opowieści i podań.
Mówiono, że lat temu dwanaście, w niedalekiej Kozłówce, także wędrował owczarz i poprosił o strawę i nocleg,
ale bogobojni mieszkańcy wypędzili go precz i poszczuli jeszcze psami.
Nie upłynęła jeszcze nawet godzina, jak staruszek poszedł w swą drogę, a w domu, z którego go wypędzono zaczęły dziać się dziwne rzeczy.
Oto miska, miednica, niecka do ciasta, garnuszki poderwały się ze swych miejsc i dalej w powietrzne tany po całej chałupie,
dalej – kręcić się obracać i zataczać młyńce.
Noże i siekiera także podskoczyły do góry i poczęły wirować jak szalone, jak diabłem opętane.
Gospodyni w pisk i lament uderzyła, i biegiem pod stół wlazła bojąc się tylko tego, by także i stół nie uległ paskudnym tym czarom
i nie poleciał w ślad za innymi sprzętami.
Gospodarz zaś wygrzebał na dnie kufra kilka ostatnich srebrnych monet i w te pędy pobiegł w ślad za staruszkiem.
Gdy go dogonił, ten zrazu nawet spojrzeć nań nie chciał zapatrzony swym nieruchomym, przenikliwym wzrokiem w bezkres pól i odległych lasów.
Gospodarz rzucił mu się do nóg, skomleć o łaskę począł. Przepraszał, długo zaklinał i o zmiłowanie prosił. Te kilka srebrników do rąk dziadkowi wcisnął.
Stary owczarz pomyślał, podumał i mówi: „Wracaj ty do domu, a więcej nie odmawiaj utrudzonym wędrowcom jadła ni noclegu.
Tym razem ci puszczę, ale ostatni!”. Gospodarz wrócił posłusznie i spostrzegł, że już wszystko w porządku, za co serdecznie Bogu dziękował.
Mówili też inni, że jak się jaki owczarz na kogo zeźlił, to mu tak mleko poczarował, że śmietana zamiast do góry, to na dół szła.
I takie to były dziwne sprawy z nimi, takie tematy.
Powróćmy jednak do naszych wędrowców. Stanęli oni przed jednym z podwórzy i postanowili to właśnie poprosić o nocleg i strawę.
Gospodarz tego obejścia nie był zbyt bogobojnym człowiekiem, lubił do kielicha zaglądać, a w okolicy miał sławę oprycha, złodzieja i hulaki.
Toteż chętnie przyjął owczarzy pod swój dach w nadziei, że nadarzy się okazja, by ci dwaj dali mu jakiś magiczny sposób na to,
aby jego zamiłowanie do zbytków mogło się nieskrępowanie rozwijać, czyli krótko mówiąc, by miał środki na prowadzenie swej rozpustno - hulaszczej egzystencji.
Gdy owczarze doń zawitali od razu usadowił ich za stołem i kazał żonie postawić na nim najlepsze jadło
jakie mieli w domu i nalać gościom wina - ale uczciwie.
Stacha (tak bowiem zwała się niewiasta) migiem postawiła na stole misę pełną świeżutkich pierogów z greczaną kaszą i twarogiem, i polała je białą śmietaną.
Gdy posępni goście najedli się do syta, humor od razu im się poprawił i zaczęli wesoło żartować i śpiewać sprośne piosenki.
Gdy umoczyli swe gęby w czerwonym winie, wtedy już całkiem rozochocili się na dobre.
Przywołali gospodarza, który siedział koło pieca i poczęła się długa, barwna rozmowa o koniach, owcach, psach, kurach,
gołębiach i inszych stworzeniach, jakie to się w zagrodach trzyma. I tak do wieczora.
Wieczorem zaś na ulicy Szkolnej, w jednej z zagród odbywały się pierzaki.
Była tam izba, gdzie darto pierze, a przy okazji opowiadano najprzeróżniejsze historie i grano muzykę, tańcowano, bawiono się.
Było już około dwudziestej drugiej, gdy owczarze wtoczyli się na salę i dołączyli do towarzystwa.
Chwycili w swe objęcia przednie dziewuchy i nuże wywijać, nuże tańcować i łypać na panny swymi ślepiami niedobrymi.
Potem siedli i zabawne historie opowiadali, o swym życiu, o owczarskiej doli i niedoli, o pogodzie, pszczołach,
owcach jakimi się zajmowali, o upiorach, zmorach, duchach wstających z grobów, by wysysać żywotne soki z niczego nie świadomych mieszkańców wsi.
Pokazywali tez sztuczki przeróżne – oto rękę wystawiwszy kazali się wszystkim obecnym kołkiem po ręce bić i to mocno.
I mimo, że ręka leżała w tym samym miejscu, broń Boże jej nie ruszali, ni nie zabierali, to nikt z uderzających za nic w świecie trafić w rękę nie mógł,
mimo, że przecież celował dobrze, a trafić kołkiem w rękę jest rzeczą dziecinnie prostą i każdy to potrafi...
W końcu, gdy już im się znudziły tany i opowiadanie historii, postanowili sami coś zagrać.
Wzięli do rąk instrumenty (jeden skrzypce, drugi fujarkę) i zaczęło się nocne muzykowanie.
„No, teraz to zrobimy wam przedstawienie” – powiedział jeden z owczarzy – „Teraz poznacie owczarski kunszt”.
Zaczęli grać. Wiele par ruszyło do tańca, jakby same nogi ich niosły.
Gdy tak tańcowali a owczarze grali, to wszystkich obecnych na sali jakiś dziwny, miły niepokój ogarnął, jakaś swoista melancholia i zaduma...
Było to jak powiew znad spokojnej toni śródleśnego jeziora o zachodzie słońca.
Powiew ten uspokajał, upajał, wprowadzał w trans... Sprawiał, że wszyscy czuli dziwną słodycz i rozkosz.
Czar zrodzony z tej owczarskiej muzyki rozwijał swe skrzydła coraz silniej.
Wszyscy jak jeden mąż wpatrują się w siebie i oto widzą, że tańczące pary są nagie!
Zwyczajnie ludzie ci nie posiadają na sobie żadnych okryć, choć przecież nie zdejmowali ich, ani nie rozbierali się.
Tańczą jak tańczyli, a przecież są goli, jak ich Pan Bóg stworzył, jak Adam i Ewa w raju, albo jak rój piekielnych potępieńców, jeśli ktoś tak woli.
Nagie ciała obejmują się, obracają, wykonują taneczne figury zahipnotyzowani owczarskim muzykowaniem.
Ludzie siedzący pod ścianą wybałuszają ślepia zadziwieni i onieśmieleni dziwacznym zdarzeniem widząc swych znajomych
i krewnych rozebranych za pomocą dziwnych czarów.
Gdy tylko diabelscy zaklinacze odłożyli swe magiczne instrumenty i ze śmiechem na ustach zakończyli muzyczne popisy,
wszystko momentalnie wróciło do normy.
Oto tancerze na środku izby przykładnie, przyzwoicie odziani, jakby nigdy nic stoją i zastanawiają się, co się właściwie stało.
I tylko owczarze śmieją się od ucha do ucha, że spłatali tutejszym niezłego figla.
Rano goście pożegnali się z gospodarzem i ruszyli w drogę.
Po drodze rzucili urok na pewną babę, która klęła ich siarczyście za to, że przeszli przez jej dróżkę, ale porażona czarami,
bardzo szybko postanowiła ratować się z opresji i jęła gorąco przepraszać owczarzy.
Czar jaki na nią rzucili sprawił, że wydawało się tej kobiecie, iż jakieś jabłko lata jej w piersiach od jednej strony do drugiej, jak wahadło u zegara.
Lata i lata, tłucze niesamowicie, jak opętane, aż kobiecinę cholera bierze.
Przeproszeni owczarze przyjęli od baby pieniądze jakie im dała, czar zdjęli i poszli dalej.
Pomogli jeszcze podobno pewnej kobiecie, której mąż strasznie za babami latał, uganiając się za nimi jak cholera.
Zadali mu ponoć coś takiego –na prośbę jego żony – że doszczętnie stracił swą bujną czuprynę, wyłysiał do ostatka.
Klął później wszystko i wszystkich, złościł się, wymyślał, ale za babami nie latał, bo go już żadna nie chciała,
takiego łysego i brzydkiego, bez włosa na głowie.
Owczarze wyruszywszy z Michowa skierowali się na południowy zachód i zaszli do wsi Wolica.
Gdy już porządnie zgłodnieli, to starym swym zwyczajem zapytali o najbogatszych gospodarzy w tej okolicy.
Gdy się już o nich wywiedzieli, to szybko pomaszerowali tam i dalej tłuc we drzwi, by im otworzono.
Ale gospodarz nie był skory do przyjmowania nieznajomych gości.
Nie mieli zamiaru dawać im jadła, ani w ogóle przyjmować złowieszczych wędrowców.
W następnej zagrodzie do której uderzyli, także spotkała ich odmowa i złe przyjęcie.
Zewsząd ich przeganiano, drwiono z nich, kazano się wynosić, zatrzaskiwano drzwi.
Owczarze chcąc, nie chcąc musieli opuścić to nieprzyjazne miejsce i szukać innych stron i innych okolic swej tułaczki.
Postanowili jednak, że mieszkańcy Wolicy i okolic popamiętają srodze swe niegościnne postępki.
Różne czary rzucili na tych nieprzychylnych im ludzi, które na długi czas, głęboko zapadały w pamięci miejscowych.
Jednej kobiecie rozum odebrali, do tego stopnia, że czy to jesień, czy to zima, to rozbierała się do naga
i przez całą wieś paradowała, aż do stawu i w tym stawie się kąpała wzbudzając pośmiewisko całej wsi.
Jej syn także zapadł na jakąś chorobę dziwaczną.
Okopy w mieszkaniu kopał, szalał, klął w niebogłosy, a miał taki dziwny zwyczaj, że po tym owczarskim czarowaniu,
chodził zawsze tyłem do słońca odwrócony.
Stawał też zawsze na drodze prowadzącej do lasu i tam jak furmanki z drzewem jechały, to je wywracał jedną ręką – taką miał dziwną,
niewytłumaczalną moc, która mu została po tym incydencie z owczarzami.
Inni, niegościnni mieszkańcy jeszcze bardziej doświadczyli przykrych konsekwencji swego czynu – przez dziesięć lat nic im się nie wiodło,
nic się nie udawało, ani się nie kleiło.
Krowy mleka nie dawały, wszystko marniało, zwierzęta zdychały, pola nie rodziły.
Mieszkańcy wyschli jak wióry sosnowe i stracili już wszelaką nadzieję, na odmianę swojego losu.
Nie świadomi byli tego, że czartowscy goście, jako zemstę za brak gościnności zakopali swego czasu po oborą gospodarstwa
kość zamówioną złymi słowami i właśnie tenże gnat zaklęty sprowadził biedę i nieszczęścia.
Dopiero, gdy po dziesięciu latach, przez wieś chodziła cyganka i jakoś tak się zdarzyło,
że weszła do owej zaczarowanej zagrody i poznała jej losy, oto od razu wiedziała, co należy zrobić.
Odkopała kość, odczarowała podwórze i zdjęła zło, oraz paskudną klątwę. Od tego czasu wszystko wrócił do normy, a bieda odeszła.
Gospodarze z wdzięczności hojnie wynagrodzili cygankę i byli szczęśliwi.
Co zaś tyczy się owczarzy, to krążyły opowieści o wielu ich wyczynach, jakich dopuścili się w tych stronach.
A to komuś rozum pomieszali, a to kogoś pobili – ale nie zwyczajnie, bo zamiast uderzać w człowieka, to kołkiem w ziemię tłukli, a tamtego bolało.
A to komuś na podwórku wyrosła jakaś ohydna, cuchnąca galareta zara stająca i oblepiająca wszystko...
Wiele tego było, a może i więcej. Co z tych rzeczy było prawdą, to nikt już dzisiaj nie dojdzie, bo mało kto pamięta tamte czasy.
A historie z tamtych lat, bardzo szybko giną w zamęcie codzienności, pod zwałami kurzu, piachu i opadłych liści.
Pozdrawiam,
Mirosława Giera