Goniec Wielkopolski 29.11.1931.
„Rodzina policyjna” wśród nędzy po blaskach Pe-Wu-Ki. Wszyscy na „Wesołe Miasteczko!” Ażeby uświadomić sobie nędzę bezrobotnych trzeba zetknąć się z nimi bezpośrednio. Nie od rzeczy tedy będzie, gdy opiszę w krótkich słowach, to co ujrzałem na terenach powystawowych, dokąd udaję się od kilku dni aby w miarę możności nieco pomóc najnieszczęśliwszym o filarom kryzysu chłostanym niemiłosiernie głodem i chłodem. Pewnego dnia udałem się tam z paniami ze stowarzyszenia „Rodziny policyjnej”. W olbrzymich pawilonach z powybijanemi szybami, o kamiennych podłogach, magistrat urządził coś w rodzaju maleńkich kojców zbudowanych prowizorycznie z cienkich desek częstokroć mocno przeświecających dziurami. Temperatura w tych komórkach nie różni się od temperatury pod golem niebem, zwłaszcza, że mieszkańcy ich nie mają opału. Wchodzimy do pierwszego kojca. „Mieszka” tam samotna kobieta z trojgiem małoletnich dzieci. Matka - to raczej szkielet ludzki na którem zwiesza się skóra odziana w resztki jakichś łachmanów, siedzi na łóżku trzęsąc się z zimna. Tuli do siebie najmłodsze jednoroczne dziecko. Dwie starsze dziewczynki o szlachetnych rysach twarzy, lecz wycieńczone głodem, siedzą zsiniałe przy maleńkim stoliku i odrabiają lekcje po powrocie ze szkoły. Kotlina zimna. Obiadu nie jadły, gdyż nie mają co ugotować. Nieszczęśliwa matka otrzymuje od „Caritasu” jeden bon wartości 1 zł. na tydzień i 20 zł. miesięcznie od magistratu, pozatem nic więcej. Otrzymawszy drobny datek, na pół żywa kobiecina usiłuje podziękować nam jako wielkim ofiarodawcom i wybucha płaczem. W innej znowu komórce wdowa załamuje ręce i rozpacza nad leżącym w łóżku pod łachmanami synem złożonym ciężką gruźlicą. Chory nie może mówić, nie może już nawet skarżyć się na głód i dobijający go chłód. Matka rzadko jada ciepłą strawę. Często oboje jedzą tylko raz na dzień i rozgotowane kartofle, chociaż bardzo trudno postarać się o nie i opał jednocześnie. W pobliżu kojca czworo drobnych dzieci zupełnie bosych i w podartych łachmanach siedzą skulone, trzęsą się z zimna i płaczą z głodu. Od kilku dni jedzą po parę kartofli dziennie i piją wodę zabarwioną zbożową kawą. Matka, skostniała z zimna, płacze razem z dziećmi, mąż jej przed dwoma laty wyjechał za pracą do Francji i od tej pory wszelki ślad po nim zaginął. I tak przeszedłszy kilka pawilonów mieszczących po kilkanaście rodzin, zastaliśmy wszędzie podobne obrazki. Przechodzimy wreszcie do wielkiego pawilonu „przemysłu spożywczego”. Groza, jaką tu zastaliśmy, nie da się o pisać. W ścianach, niegdyś od połowy w górę oszklonych, wszystkie szyby wybite, podłoga zerwana a ziemia skopana. Całość przedstawia wrażenie jakiegoś opuszczonego menażu. Wiatr hula po pawilonie nie słabiej aniżeli na otwartem polu. Niektóre rodziny mają już poprzylepiane do ścian pawilonu maleńkie prowizoryczne izdebki, inne natomiast siedzą na swych rupieciach pod ścianami pawilonu dygocąc i dzwoniąc zębami z zimna; mroźny wiatr chłoszcze im twarze... Młoda kobieta, wyczerpana głodem, znaczona bezsennemi nocami i zesztywniała z zimna zbliża się do nas i ledwie dosłyszalnym, z trudem wydobywanym głosem, rozpaczliwie błaga już nie o ratunek dla siebie i męża, lecz o litość nad dziećmi. Dwoje dzieci: jedno 6-miesięczne leżące w połamanym wózku pod stosem czarnych łachmanów, drugie 2-1etnie, leżące na ziemi pod szeroką deską, chore i trawione gorączką, tylko lekkim rzężeniem daje znaki życia. Już od trzech tygodni leżą pod tą ścianą, znosząc najokropniejsze cierpienia, na gołej ziemi i bez dachu nad głową. Szpital nie chce przyjąć dzieci bezpłatnie. Od kilku dni rodzina ta nie widziała ciepłej strawy; maleńkie dziecko odżywia matka wodą zaprawioną użebraną mąką. Kobieta patrzy na nas wzrokiem błagalnym, a łzy spływają jej po wyoranych już na twarzy bruzdach. Najokropniejsze męczarnie przechodzą w nocy, spędzanej bezsennie. Na pytanie nieszczęśliwa matka odpowiada, że w ostatnich dniach przychodziło tam wiele pań a każda popatrzyła tylko na nich, pokiwała głową i odeszła; nic nie pomogły prośby i błagania o litość. Była nawet osoba, którą obowiązuje miłosierdzie, lecz i ta także jeno pokiwała głową i odeszła. Zbliża się do nas więcej kobiet i mężczyzn z pośród rodzin rzuconych pod mur już od kilku lub kilkunastu dni. Wszyscy proszą o ratunek albowiem nie mogą już dłużej znosić okropnego cierpienia, gdy każdej nocy patrzą na wijące się z mrozu swe dzieci ułożone do snu na ziemi pod golem niebem. A obecnie już mróz dokucza nie tylko w nocy, lecz także i dniem. Nie mogliśmy już dłużej patrzeć i słuchać. Uczynne i czułe na ludzką niedolę panie z „Rodziny policyjnej” postanowiły przyjść tej nędzy z doraźną i natychmiastową pomocą. Niezwłocznie ulokowaliśmy chore dzieci w szpitalu miejskim na koszt tego stowarzyszenia, gdyż inaczej szpital przyjąć ich nie chciał (!!!). a już następnego dnia kilkanaście rodzin znajdujących się w najgorszych warunkach otrzymało paczki z żywnością i węgiel. Apeluję do wszystkich obywateli Poznania, aby spieszyli z czem mogą na Wesołe Miasteczko z pomocą nieszczęśliwym. Najbardziej palącą potrzebę mogliby zaspokoić przedewszystkiem właściciele składów drzewa, którzy dając choć tylko po jednej desce na pobudowanie względnie wykończenie schronów, mogliby uratować od zmarznięcia dziesiątki a może i setki osób a zwłaszcza niemowląt. Urzędnik państwowy.
_________________ Bożena
|